a tylko stanowią okazy dla muzeum osobliwości ponaddziejowych.
Nie wiadomo czy genealogiczne przechwałki Fudora imponowały innym i onieśmielały ich, ale widoczne, że jemu samemu dodawały zuchwalstwa. Rzecz jednak w tym, że wcale nie zamierzał stać się watażkiem ni opryszkiem, ani uchodzić za takiego. Przeciwnie, choć na pewno rad był i pyszny z tego, że go się boją, nie przejmował ryzyka bryganta, lecz trzymał się i zachowywał jak gazda niezależny, co żyje w ścisłej zgodzie z obyczajem i z prawem i dlatego jest szczególnie czuły, aż łaskotliwy, na punkcie honoru. Za byle szczeknięcie, za wzmiankę o jego kradzieżach i innych bezprawiach, za wszystko co nazywał brechnią i plotką, choćby to doń dotarło tylko pośrednio, odpłacał tak jak ryś, gdyby ktoś ośmielił się dotknąć jego skóry. Od ręki karał tych wszystkich, co go wyzywali, lecz zapewniają, że potrafił być łaskawy dla tych wszystkich, którzy go szczędzili, wymijali przezornie i w rezultacie darowali mu swoje lub obce szkody.
Gdybyż kto z nas mógł przenieść się, wędrując korzeniami czasu, o jakie osiemdziesiąt lat wstecz, na drogi nad Czeremoszem i nad przełęcz Bukowca! Zobaczyłby na niej nad jarami, nad przepaściami Waratynu, strome naładowane skórami dzikich zwierząt konie, przerażone a czasem oszalałe od cuchu-duchu tych skór, a zatem trzymane ściśle przez myśliwców z gór, którzy spieszyli do miasteczka. Szli tak w biały dzień dla sprzedaży tych skór, nie pytając o pozwolenie nikogo. I nikt nie sprawdzał, czy je mają. Wobec obfitości zwierzyny jakiekolwiek zakazy byłyby niezrozumiale i dziwaczne. Na drodze tej dostrzeglibyśmy co pewien czas także Fudora, jak szedł wyprostowany i nieruchomy, trzymając dwa konie na jednym przygotowanym do zaciśnięcia szyi arkanie. Jak tylu innych gazdów był myśliwym i to zawołanym, a wobec powszechności tego zajęcia także dalekie wędrówki po lasach nie nastręczały powodów do szczególnych oskarżeń.
Jak rzekliśmy już, ludzie śledzili Fudora bacznie, więcej niż kogo innego. Zauważyli od dawna jego powodzenie myśliwskie. Ciekawość a może podziw, zakryte złością, podsunęły im mniemanie, które ustaliło się, że ma on dla polowań nie byle jaką pomoc. A mianowicie własne dziecko, właściwie chłopca dorastającego już, lecz złożonego niemocą — niemowę. Ten, chociaż nie wstawał z łóżka, porozumiewał się z ojcem na migi i jękami, to zachęcając go do polowania, ilekroć zwierzyna
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/495
Ta strona została skorygowana.