Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/505

Ta strona została skorygowana.

szkodowania stosownie do otaksowania przez gminę. Lecz dziedzic sam ustanowił odszkodowanie bardzo łagodne. Trzej, nie tak starzy lecz kudłaci właściciele trzód, którzy od urodzenia nie byli poza Brusturami, zapłacili je niezwłocznie, zwłaszcza że gmina uwiadomiła ich dokładnie i według dokumentów o stanie własności. Fudorowi nie udała się gra, zamiast z dziedzicem właściciele trzód pokłócili się z nim, bo żądali zwrotu pieniędzy, ponadto rozgłosili sprawę w sąsiednich wsiach. Tym bardziej rozeźlił się Fudor.
Lecz groźby Fudora, przypominające praktyki dawnych opryszków, były nieskuteczne, bo wynikały z bezradnej złości i z lekceważenia przeciwnika. Naprzód, naśladując dawnych watażków, posłał do dworu dwóch wyrostków z czepełykiem, to jest z nożem uciętym, który miał oznaczać żądanie okupu za wypas pastwiska. W owych czasach, po tylu pacyfikacjach, było to już śmieszne. Wyrostki, którzy przyszli z czepełykiem, dostali od gajowych cięgi i odeszli z zakrwawionymi nosami. Po przepędzeniu wyrostków Fudor przeszedł do innych gróźb, a potem do czynów. Jak gdyby aluzje groźne znaleziono na ganku rozsypane kulki; potem w kącie drewnianego ganku hubkę z sianem, jakby przygotowaną do podpalenia domu, raz i drugi strzelił ktoś nocą w okiennice domu, a potem padały do dziedzica z ukrycia strzały, kiedy przejeżdżał wieczorem drogą. Oskarżano powszechnie Fudora, i odtąd dziedzic miał zawsze broń w pogotowiu; powiedział sobie nawet — w razie napadu ustrzeli go bezlitośnie. Lecz po przygodzie z Tanasijem przestał liczyć na pistolety. Liczył na ostrożność, na własną cierpliwość i na czas. Kazał zdwoić czujność wokół domu, zwłaszcza po nocach i jakiś czas nie oddalał się z domu. Lecz szepty zgęszczały się wokół dworu. Niestety, nie pomagały nikomu, tylko Fudorowi, bo rozbrajały sąsiadów, nawet służbę. „Dlaczego czeka dziedzic i na co, dlaczego nie zwróci się do żandarmów, dlaczego nie poda do sądu?“ Zapomnieli jak gdyby, że odwodził swych sąsiadów, pasterzy i włościan, od wszelkich procesów, skarg i zażaleń, jakby przez to cofał rozwój, chcąc zdać wszystkie spory na starowieczne, polubowne sądy u siebie pod modrzewiem. Wiedział bądź co bądź, że każda skarga i doniesienie, choćby zjawienie się żandarmów w którejś chacie, zamiast gasić zalążki zwady, dolewa oliwy do ognia i jątrzy.
Dziedzic przechadzał się pod modrzewiem, szepty drzewa ostrzegały go i uspokajały równocześnie. Usiadł przy stole pod