starszy ze wszystkich proboszcz Krzyworówni, kanonik Buraczyński.
Wtłoczony na lewo od dziedzica handlarz safianu, Ormianin z Kut, pan Jakobènc, szpakowaty, gęstowłosy drągal o rysach regularnie rzeźbionych i oliwkowej cerze pochylił się, skurczył i wlepił oczy w stół. Był to człowiek podeszły w latach, nawet stary lecz giętki, niespożyty, jak gdyby skamieniały w owej twardej tężyźnie.
W jego oczach, oczach-płomieniach, zastanawiających, nadmiernie dużych, rzekłbyś bezmiernych, usadowił się jak w siodle jakiś przemożny chochlik. Trzymał je w subordynacji jak konia gorącej krwi. Błyskał chytrością, ironią czy wyższością jak dowódca straży. Sekundując mu posłusznie, wąskie zacięte usta Jakobenca wydymały się brzydkim grymasem niesmaku czy rozczarowanego lenistwa. Rzekłbyś, opryskliwi wartownicy strzegą jakiegoś skarbu. Czasami Jakobènc porzucając ziemię zwracał oczy wysoko ku górze. Obliczał coś w skupieniu, czy może równocześnie szydził z kogoś tam wysoko. Wszelako grymasy rozpraszały się, gdy zażywał tabaki i gdy ze szczególnym zainteresowaniem wycierał nos. Popijał wino umiarkowanie lecz niestrudzenie. Innych zainteresowań nie zdradzał, milczał bez przerwy. I dalej jeszcze kupiec żydowski z Kosowa — Duwyd Bernhaut. To blady, to rumieniący się, to ruchliwy, to nieśmiały.
Naprzeciw na zewnętrznej ścianie podkowy siedzieli najstarsi gazdowie z wielu wsi, krewni, sąsiedzi z Jasienowa i z Krzyworówni, pobratymi zza przełęczy Bukowca i kilku gości znad Dolnej Rzeki. Wszyscy odświętni, starannie wygoleni lecz wąsaci, długowłosi, siwi. Twarze to skaliste nieruchome, to pyzate o nosach kulfoniastych, to bocheniaste pocięte bruzdami jak stare chleby żytnie, to wyschłe pożółkłe jak placki kukurydziane, to mimo siwiznę i wyczerpanie zrumienione odświętnie niby odgrzana mamałyga. Wszelako wszyscy jednakowo poważni, milczący. Onieśmieleni obecnością nieznanych gości, rozmawiali głosem ściszonym. Czekali aż tamci zaczną.
Rozmowa kleiła się zbyt powoli. Czy to wiosenna słabość, czy senność po przejażdżce porannej czaiła się, ogarniała głowy „pańskich gości“, jak mgła owija i chłonie głowy smerek. Stara chata jak stara kołyska uspokajała i usypiała ciepłem niańczynym, bezgrzesznym. Staruszek ksiądz Buraczyński drzemał już i kiwał się nad stołem. Kuma Belmegowa w milczeniu paliła fajkę, tylko Ołenka Surbanowa w zastępstwie gospody-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/52
Ta strona została skorygowana.