Koniec końców był rad, nawet szczęśliwy, że musiał tak zrobić, jak powinien był i jak chciał.
Dość rychło przewidział własne trudności. Na razie jeszcze sąsiedzi namawiali go, aby pojechał do żandarmerii, aby sumarycznie wytoczył pozew o wszelkie szkody, aby oskarżył Fudora o napady, o groźby i o obrazy. Ale zaledwie odtransportowano winowajcę do więzienia, zawziętość przygasła. Ci co do niedawna odgrażali się przeciw Fudorowi i tryumfowali, zamilkli. I wkrótce stało się: z góry na górę, od chaty do chaty, od koliby do koliby wspinali się szarapatkowie ze złotymi bączkami na wysokich czapkach. Niemłodzi, przeto utrudzeni, dreptali sobie jak gdyby nic, a gdy odpoczęli i posilili się mlekiem, pokazało się po co przyszli. Wymieniali nazwisko za nazwiskiem, jak gdyby znali każdego człowieka od dziecka i jego ród. Gdzieś tam mieli to wszystko zakarbowane, nie umkniesz im! I zaraz przybliżali do szubienicy. Bo w rękach ich zaszumiały termety, nazwane tak od terminów sądowych papierki niepozorne a groźne. Choć mało kto umiał je czytać, rozjątrzyło się od nich niejedno sumienie: jakżeż można na pewniaka i to bez złości oddać kogoś na szubienicę, w dodatku zaklinając się na Jezusa i przykładając palce do krucyfiksu! Zapachło przysięgami, tak jak gdyby strzałki piorunowe, zamiast od razu strzaskać i spalić, utkwiły w kłodach chaty i tlejąc groziły wybuchem. W dodatku termety, gdy raz zaczęły szumieć, nie ustawały. Naprzód doręczono wezwania na śledztwo a niedługo potem na rozprawę. Skądże tyle papieru jak grad nieustanny?! Tyle papieru to już koniec Fedkowi Giełecie i jego rodowi! I już obciągnęły się kirem serca, gdyż lepiej stracić pamięć, niż mówić prawdę i zgubić człowieka i ród, choćby jaki był pohany. Bo opowiadano sobie, że choć krzyż na stole a księga święta też, sąd nie podaruje oskarżonemu ani jednego dnia, choćby ten co doznał krzywdy, przebaczył, pojednał się, choćby zapewniał, że tamten poprawi się i prosił za nim i gwarantował — to wszystko na nic. Musi mówić prawdę, a potem stulić dziób. Sędzia ukarze biedaka jak sobie zechce, a nieszczęśny świadek będzie winny przed Bogiem i przed ludźmi, że oddał człowieka na szubienicę.
Dlatego po drogach do sądu czy to konno czy pieszo, czy furami, niejeden ze świadków powtarza sobie tę modlitwę-zaklęcie, którą znali wówczas wszyscy:
„Idę ja światem, wielkim kamiennym, idę ja drogą, murowaną kamienną, przez mosty kamienne, do kamiennego miasta.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/522
Ta strona została skorygowana.