że dziedzic chce wyciągnąć jej Fedka spod szubienicy. Niezwłocznie po tych zeznaniach wypadła na korytarz wykrzykując rozpaczliwie jakby z połoniny na połoninę:
— Aż piszczy pan-nieboga, aby ratować Fedka spod kamiennych świadków i od kamiennego sądu! Ale darmo, to zaraza, któż zdoła wyratować z cholery? Chyba sam Bóg.
Wobec świadectw ciężkich i ewidencyj tylu poszkodowanych, zeznania księdza wikarego straciły początkową ważność. Wobec zeznań dziedzica zmalały także dla szczególnego wypadku sceny z kuchni. Ksiądz przedstawiał dość wymownie swe przekonanie zaczerpnięte z naocznego widzenia, że był to napad na dom a także, że całe zachowanie Fudora było zbójeckie i zbrodnicze. Lecz po skrzyżowaniu z zeznaniami dziedzica wrażenia te straciły barwę. Gdy referent sądowy domagał się sprecyzowania, księdzu wyrwało się:
— Ależ pan dobrodziej dziedzic nie był w domu i nie widział tego, co ja widziałem na własne oczy i jak wyglądała ta wyzywająca dzikość z kurczętami.
Zaczepiony dziedzic odpowiadał spokojnie, nawet zwiędle:
— Przede wszystkim nasza wielka izba kuchenna to rodzaj klubu, i wchodzi każdy kto zechce. Możliwe, że oskarżony chciał wyzwać frakcję kuchenną, bo nasza służba miała z nim miłe, ale to jeszcze nie zbrodnia. Może nawet i nie to, tylko chciał wyzwać frakcję kuchenną, bo nasza służba miała z nim od dawna sporo starć. W każdym razie nie czuł się pewny, najlepszy dowód, że przyszedł w mej nieobecności. I z tego rozdrażnienia i puszenia się cały jego pokaz skrupił się na kurczętach.
— Ależ pani przeraziła się — odparł ksiądz żywo — omal nie zemdlała, widziałem to.
Dziedzic skrzywił się, jakby ta uwaga była niestosowna. Poczekał chwilę, odpowiedział niedbale:
— Ach! że młode damy przerażają się czasem, to jeszcze niczego nie dowodzi. Na obronę żony mej mogę powiedzieć, że zaraz potem śmiała się, a może ksiądz dobrodziej przypomni sobie, nie omieszkała prosić na kawę.
Na tym skończyła się ledwo uchwytna utarczka, lecz od tego czasu popsuło się coś między oboma świadkami i choć zapewne niedokładnie zrozumiano, co mówił ksiądz, rozgłoszono niebawem, że „polski“ ksiądz pchał zawzięcie Fudora na szubienicę, tylko biedny „nasz“ pan sam jeden bronił go przeciw wszystkim, lepiej niż brat rodzony. Rosły stąd wieści, które na
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/524
Ta strona została skorygowana.