Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

ni leżącej w drugiej izbie, za porządkiem pytała, zagadywała. Nie zapomniała o nikim.
— Panie didycz, jak tam pani i detyna? Zdrowe? Byłam u pani niedawno, częstowała mnie bułką białą. Delorność! Obiecała, że piec nauczy. — Księże jegomość, posyłacie chudobę razem z naszą? A czemuż jejmości nie widać? Bez niej smutno. — Wujku, jak dobrze, żeście się raz pokazali na Jasienowo. — Gazdo Mychajle, a droga wierchami grząska? lasami śniegu sporo? — trzepała, szczebiotała nieustannie.
Promienie słoneczne, przedzierające się ukosem przez małe szybki okienek oszczędzały czcigodną senność starowiecznej grażdy. Nie pląsały po junacku arkanami, ani po kolędnicku kruhlekami-wirami światła. Rozszczepiały się w malutkie potulne tęcze i smugi. W ukrytych po kątach pod powałą jasnych rowkach sczerniałych ścian, w bursztynowych gniazdkach zastygłej żywicy trzepotały się rojami najmniejszych piskląt świetlnych. Zastygły kałużami światła na podłodze. Iskrzyły się tylko z obrazów malowanych na szkle, pełniąc na nich cichą służbę drżących lampek cerkiewnych.
Twórcy tych obrazów pozostawili na ziemi całą dymową krętość barw, ich wiatropłynność, cieniowaną rzutami chmur i dymu, mieniącą się, ba, spienioną barwiście, jak na carynce, ruchem powietrza. Na obrazach swych wyzwolili powierzchnie jednolite, ujawnili potęgę kolorów w całej czystości. Może przez to samo wyzwolili poniekąd swe obrazy od żywych spojrzeń i od zainteresowań ludzi. Koniec końców, pozostawili dymowi zadanie upodobnienia świętych obrazów do barw ziemskich.
Ślizgające się po zadymionym szkle promienie słoneczne robiły co mogły. Uwydatniały otęcze, złote placki wokół głów Świętych w nieruchome matowe słońca. Lecz czerwono-złote i niebiesko-złote ryzy Boga-Ojca, Jezusa, Apostołów — także zupełnie płaskie jak na prawzorach bizantyjskich — przemieniły w nieustanną obecność. Odbijały się od ciemnych, emaliowych lic świętych jak od czarnych błyszczących skał. Wikłały się i przepadały w burych kudłach — nadspodziewanie wiernych jakby podpatrzonych przez mistrza z przyrody — zwierzopodobnych czortów. Rozjarzały apetyt ich czerwonych jęzorów. Dygotały trwożnie przyćmionym blaskiem, na zbytnio zadymionym czy zamorusanym przez zastygły pył obrazie bezdny piekielnej, ognistego potopu świata, w którym natłoczone rzeszami ciała potępionych wykonane nazbyt pracowi-