Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

cie, a plamiące pożar boży jak cieliste nalepki, pławiły się i gotowały nieustannie na powierzchni ognia, bez widzialnej szkody dla mętnego a niezniszczalnego blasku ich grzechów. Jak gdyby roje much spłowiałych napakowanych gęstą warstwą na powierzchni kipiących powideł — gotowały się w miedzianym kotle. Stary mistrz wypełnił wszakże ten obraz płomieniami tak szczelnie, tak groźnie, że wyblakłe opalowe niebo wraz z wybrańcami Bożymi w szczuplutkim gronie, uciekło całkiem wysoko. Gnieździło się tam w ciasnocie jakby na strychu świata, tuż pod ramami obrazu. Na szczęście wiekowy pył i dym grażdy Szumejowej, który od pokoleń osiadł na tych nietykalnych przez nikogo świętościach — pokrył siwizną tę straszliwą koncepcję, wysrebrzył ją dobrotliwie. Opancerzył ją od natarczywości światła i od ciekawości ludzkiej. Rozproszone i osłabione promienie słoneczne najżywiej jeszcze igrały na obliczach ludzi obecnych w chacie. Wytańcowywały sobie na nich drobniutkie kółka i wdzięczne walczyki, godnie witając pańskich i doborowych gości. Spoczęły niewzruszenie na białej peremitce starej kumy, ośmieliły się przy purpurowej chustce Ołenki, rozpłomieniły ją gorąco. Szperały sobie całkiem ciekawie choć bezgłośnie na barwnych miskach kosowskich, stojących na wykuszu hruby. Ze smakiem wyciągały z nich barwy zielone i żółte.
Rozproszone pociski słonkowe, choć tak nabożnie ściszone, jak chłopięta snujące się ze świecznikami w cerkwi po ciemnej krypcie carskich wrót, zmiarkowały od razu, gdzie kryje się tajemnica najbardziej żywa i pokrewna. Na górnym piętrze wielkiej hruby stały rzędem siwe omszone butelki z winem. Srebrnawa pleśń nieubłaganie i jakoś mroźnie zasłaniała złotość starego wina. Usiłowała ją zataić przed światem. Promienie mozolnie wspinały się pajęczymi nóżkami po butelkach, zaglądały i ześlizgiwały się z nich. Nie ustawały, przez szramy pleśni, przez odkryte w nich ciemne linie szkła przedzierały się do wnętrza butelek. Pokazywały z jakiego są rodu. Wówczas zagrała złotość z butelek, zabulgotało światłem dziecko słonkowe, samo wino, zamszona podskalna struga źródła żywego.
Promienie uwijały się nadal po izbie skromnie lecz skrzętnie. Z trudem zmagały się z sennością gości. Gorliwie pomagała im płonąca chustka Ołenki, jej szafirowe oczy, jej szczebiot. Za tyle wdzięku i trudu każdy z kolei powiedział jej jakieś miłe słowo.