ożywiali się z powodu wypadków rzadkich, wątpliwości prawniczych i sporów o kompetencję. Przy tym jedni i drudzy wcale nie martwili się stanem pacjentów czy podsądnych. Lecz niewątpliwie rzadkie wypadki prawnicze, pobudzając aktywność myślową, zyskiwały u sędziów swego rodzaju życzliwość dla sprawy.
Jednak w kontraście do tego wszystkiego, jakiekolwiek próby wpływu i zamachy na niezależność sędziów, chociażby pochodziły ze sfer ministerialnych i nawet dworu cesarskiego, spotykały się z tak nieprzejednanym oporem sędziów, nawet z taką wrogością, jak gdyby w myśl rozkazów wielkiego króla Persji, Kambyzesa, siadywali na skórach zdartych z przekupnych sędziów, którymi ów wielki król dla wiecznego memento kazał uścielić krzesła sędziowskie.
Przez wiele lat słynął w Kutach purytański sędzia Danek, od którego nikt nigdy nie słyszał zbędnego słowa. Pracował jednakowo w sądzie jak w domu, dniem i nocą przeżuwał długo decyzje. Jego syn, który jako ksiądz, i to wcale ascetyczny, dożył lat osiemdziesięciu, opowiadał, że jedyną dłuższą rozmową z ojcem była reakcja tegoż, gdy dowiedział się, że syn obrał zawód duchowny. „A czyż nie można było mi tego prędzej powiedzieć?“ Ale jakżeż i kiedy powiedzieć, gdy ojca inne sprawy prócz sądowych nie zajmowały, i nikt nie odważył się zaprzątać mu głowy czym innym.
Nie gorszy, czy może nie lepszy, był sędzia Dobrucki z Delatyna, postrach adwokatów a przygodnie żandarmów. Tępił tych, co zbyt łatwo kierowali lub zachęcali różnych klientów do sądu narażając ich na niepotrzebne procesy i beznadziejne rekursy, tak że podsądni z nakładem kosztów i z wiarą, do upadłego walczyli o sprawę z góry przesądzoną. Toteż ów sędzia, gdy mu już nic nie pozostawało, przenikając chłopów surowym wzrokiem i przerażając ich krzykiem, odstraszał ich dobroczynnie od procesów i od nadużywania sądu, z pewną szkodą dla wiary w magię sądową i dla adwokatów.
Wspomnijmy wreszcie pewną rodzinę, jak gdyby dynastię sędziowską, której członkowie zasłynęli z niezależności. Jeden z nich, jako nadradca w Samborze, prowadził właśnie rozprawę, gdy woźny z polecenia prezydenta sądu prosił go, aby przyszedł powitać, wraz z całym gronem sędziowskim, jego ekscelencję pana ministra, który przybył z Wiednia. Sędzia odpalił cierpko: „Proszę, niech jego ekscelencja raczy przyjść do sali rozpraw, jeśli ma ochotę! Wstęp wolny dla każdego.“ Jego
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/540
Ta strona została skorygowana.