Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/544

Ta strona została skorygowana.

usiadł na ławeczce na poddaszu. Było jakieś święto, i rój młodych chłopców ukazał się na drodze. Zaszeptali, przywitali się grzecznie i znikli pośpiesznie. Z daleka słychać było ich fłojery. Fudor siedział sam i słuchał. Zaledwie uciszyło się, cztery ptaszki, w tym sikorki i zięby, nauczone przez Ajzyka sfrunęły i usiadły Fudorowi na ramieniu. Pokręciły się, poćwierkały a nie otrzymując pokarmu odleciały. Ajzyk dostrzegł je z chaty, dostrzegł też gościa i wyszedł.
— Trochę postarzeliśmy się obaj, Fedku? — zaskrzeczał na przywitanie.
— Zycie minęło — odparł Fudor.
— Ale nie całkiem — pocieszał Ajzyk.
Fudor odpowiedział cedząc powolutku:
— Ochoty nie znajdziesz już ani na wielkich drogach, ani na ścieżkach.
Ajzyk znalazł wytłumaczenie i uspokojenie:
— Nowe czasy, ale bida bidu peremoże.[1] — Wyniósł czarkę wódki, traktował Fudora. Ten nadpijając powoli, oznajmił:
— Idę do dziedzica jednać się.
Ajzyk orzekł:
— Lepiej późno niż nigdy, a to mu się należy. — Znów zagadnął Fudora: — A przecie zdrowy jesteś, Fedku, co? Dzięki Bogu.
Fudor odparł z oporem.
— Może i dzięki, ja Mu nie sprzeciwiam się.
Posiedzieli jak starzy ludzie, bez słów, po czym Fudor podziękował i odszedł. Nie poszedł do dworu skrótem przez przełaz, przez podwórze i przez kuchnię, lecz naokoło drogą przez bramę. Zauważono go już przy bramie, w domu zaczęła się bieganina, cichy alarm. I wątpliwości: czy dziedzic ma się mu pokazać? Dziedzic wyszedł na ganek frontowy sam, nie pozwolił wyjść nikomu ze sobą. Na przywitanie Fudor uchylił z lekka kapelusza. Zaledwie wszedł na schody, wycedził:
— Przyszedłem skwitować się, powiedzieć kto do was strzelał wieczorami.
Dziedzic odparł:
— Wiem to od dawna bardzo dobrze, wyście strzelali.
Fudor zaledwie przez chwilę okazał zdziwienie, znów wyprostował się.

— No to właśnie, jesteśmy kwit całkowicie. Strzelałem i za

  1. Bieda biedę zwycięży (względnie: czort czorta zwycięży).