to jedno słusznie całkiem siedziałem. Wyście mnie ratowali, ale ja już przedtem panią pożałowałem.
Usiedli na ganku na ławeczce, milczeli. Tymczasem z okien i zza węgłów domu zaglądali bacznie, nawet z lękiem domownicy. Po dłuższym milczeniu Fudor wycedził:
— Coś mi się zdaje, dziedzicu, że nie ma już nam o co wojować.
— Mnie tak samo — odparł dziedzic.
— To chyba możemy być pobratymami?
— Chyba tak, Fudorze.
Fudor wsadził rękę do skórzanej torby, wyciągnął z niej długą, niegdyś czerwoną, teraz zadymioną i odrapaną fłojerę cisową.
— To Doboszowa, mego pradziada — dla was.
Dziedzic zachował spokój, lecz zaraz, widocznie uradowany, wszedł żywo do laskowego pokoju. Położył fłojerę na honorowym czapraku. Dla Fudora wyniósł laskę sękatą z pnia winnej latorośli, ze srebrną gałką opatrzoną monogramem.
Oglądając laskę Fudor pomrukiwał bezbronnie:
— Kwit całkowicie! Przynajmniej dobrze to, że już jesteście zdrowi.
— Daj Boże i wam zdrowia — odparł dziedzic.
— Cóż mi więcej zostało — mówił Fudor. — Ale świat całkiem inaczej wygląda, gdy przez tyle lat dzień i noc zasłonięty murami.
Dziedzic mruknął:
— To urządzenie nie podoba mi się wcale.
Fudor przyznał:
— Nikomu nie pomaga, niczego nie naprawia.
Żegnali się w milczeniu. Fudor zeszedł powoli po schodach, patrząc przed siebie nieruchomo, wyprostowany jak zawsze.
Na tym skończyły się w oczach ogółu wiejskiego dzieje Fudora, tak jakby znikł z powierzchni ziemi. Nie schodził już wcale z góry, także z dziedzicem nie widywali się aż do wesela córki dziedzica, na które zaproszono także Fudora.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/545
Ta strona została skorygowana.