Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/549

Ta strona została skorygowana.



Słyszeli umiłowany głos po raz ostatni jako przedśmiertny krzyk. Widzieli jak usta otwarte do krzyku łapały powietrze. Oczy ich odgadywały z ruchów rąk, usta ich dopowiadały z drgnień ust. Ktoś wytchnął: „Umiera?“, ktoś inny głośniej szepnął: „Umarł naprawdę.“ Słuchali takichże westchnień z daleka, z daleka, od wschodu. Silny zachodni wiatr nie dopuścił. — Któreż święto w roku albo w całym życiu jest tak wolne od mroku, że stawi czoło, wynosząc pamięć czystą?



1

Ledwo dostrzegalnie nachylone stoki najwyżej położonych carynek Szumejowych nawet faliste nie są. Nie oko, chyba woda tylko rozsądzi kierunek ich spadu: tak jest łagodny. Przecina je, a jakby szwem wiąże, głęboko w trawach struga nikła choć wcale obfita.
Tam to, z obu stron strumienia, na obu wzniesieniach, w dziesięć lat po chrzcinach u Foki zebrały się przed świtem dwie setki kosarzy na tołokę. Po wschodniej stronie setka znad Dolnej i znad Białej Rzeki, po zachodniej — setka znad Czarnej Rzeki. Było to nazajutrz po święcie Bogarodzicy, które — ten jeden raz w roku — obchodzą wspólnie w połowie sierpnia oba obrządki: łaciński i grecki; gdy pogoda ustali się, najbardziej błękitna to pora, szczyt roku. W święto odpoczęli należycie, więc zawczasu zebrali się na miejscu głównego żniwa, niektórzy już przy pochodniach u schyłku nocy, inni o brzasku dnia. Jeszcze ciemność łapała za oczy, a już z niej czyhały kosy. Zaledwie trawy wynurzyły się z mroku, od razu na przeciwległych skłonach równocześnie szarpnęło śmiertelnie sto kos tu, i sto kos tam. Raz po raz trawy kładły się w westchnieniach, wtórowały im oddechy kosarzy. Prócz skłaniających się ku sobie stoków, rozpędu dodawały kosarzom ich wyścigowe porywy i ich pragnienie, by napić się wody. W rozpędzie stanęły oba szeregi naraz, po obu brzegach cichej strugi. Witali