Ołenka ocierając nieznacznie łzy wstydu, znalazła odpowiedź:
— Gazdo godny, w tak marną ptachę mierzyć? Słowami ścinać? Nietrudno. Macie tu w kogo, takiście śmiały — mierzcie.
— Przyjdzie i na nich — uspakajał Tanasij. Rozsiadł się wygodnie.
Tymczasem przebrany za strzelca chłop dolski Semen, z nadętą powagą, z troskliwością prawie smutną podawał potrawy przynoszone z kuchni, gdzie właśnie od święta celebrował i dawał pokaz kucharz dworski. Przynoszono tłuste barszcze, sute juszki, głowacice smażone i marynowane, pieczenie z dzika i z sarny, sosy tatarskie i husarskie, jarząbki, cietrzewie i głuszce w bajcu. A na to wszystko łapy niedźwiedzie w miodzie, wódka Tanaseńkowa, ciężkie wina węgierskie, a na samym końcu wymyślne ciastka pańskie. Nie zapomniano też o gościu innej wiary. Kupcowi Bernhautowi podano potrawy osobne w osobnych naczyniach gotowane. Jadł tłustą kurę z rosołu, zakąsywał ku wielkiemu podziwowi gazdów białą bułką pulchną jak on sam i podobnie zarumienioną. Usłużnie dawał jej kosztować każdemu kto chciał, lecz popijał słabo. Dzielił się po trosze swymi potrawami z dziedzicem, gdyż ten, z powodu słabego zdrowia nie mógł jeść tęgich potraw gazdowskich i myśliwskich. Dla pana Jakobenca przygotowano dużą połać wędzonej koziny, zadymionej wonnie, a przepisowo twardej jak stary pas, twardej jak sam pan Jakobènc nabijany od dzieciństwa jej łykowatą substancją. Na podobieństwo marmuru o ceglastych słojach czerwieniła się na samym środku stołu hektycznie, prawie demonicznie w stężałej przez wędzenie na skałę gorączce mięsa. U samego pana Jakobenca takie barwy czy warstwy pokrewne jego rodzimej potrawie ukryły się pod jednolitą oliwkową cerą.
Tanaseńko już zajadał i popijał, a dziedzic smukły, blady, niebieskooki młodzian przyglądał mu się w milczeniu długo, uważnie.
— Paniczu, czy tam dziedzicu, ale prawda — kumie, my teraz kumy. A co tam? Nie widzieliście takiego dziada? — zapytał głośno Tanaseńko.
— Dobrze mówicie, kumie — takiego nie widziałem jeszcze.
— Takiego starego czy takiego ładnego?
— Gazdy takiego, pana na całe góry.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/56
Ta strona została skorygowana.