— Zgadujecie dobrze — odparł Lubko — nie skończyło się, bo dopiero się zaczęło. Bajeczka nie spodobała mi się wcale, bo tak paskudził gębą stary jak najdurniejszy podpanek. Ale mówię mu grzecznie: „Tanaseńku, żartujecie wesoło, chcecie mnie wypróbować, a sam dobrze wiecie, że stara prawda świeci jak słońce, bez niej zmarniejemy. Mój ojciec mówił tak samo.“ — Wówczas z rozmachu nalał wódki po czubek do czerwonej szklanki, skoczył ku mnie jak kot na mysz. I wlał mi do gardła całą wódkę jakby dziecku lekarstwo: „Może teraz oprzytomniejesz? — krzyczy. — Stara prawda? To dym tysiącletni! Chcesz, dymy stare składać do berbenicy, dymy czerpać sitem i na targu sprzedawać? Tfu! To musi sczeznąć, zginąć! I my także. A taki co zginąć musi, niech ginie czupurnie.“
Sparzył mi język, zalał mowę, czekałem aż się uspokoi. Potem chwytam go grzecznie: „To już nie ma ratunku? To mus, aby przystać do nowej mody? A jak? powiedzcież.“ Ucieszył się niby to: „Aha! nareszcie już i tobie zapachniało. I ciebie korci do zdrady. Na Francuza chcesz się przechrzcić, czy na Niemca? Dobrze, wybieraj sobie, który mniejszy wstyd. Ale to na darmo, nie oszukasz nikogo. Korci czy nie korci, i tak cię poznają, zginiesz i ty.“ „Od czegoż mam zginąć?“ — pytam. — „Od pisma“ — mówi stary. — A ja w śmiech: „A to mi wielki strach, do szkoły i tak już nie pójdę, a samo pismo do chaty aż na górę za mną nie przyczłapie.“ — „Dopędzi cię, przepędzi!“ — krzyczy stary w złości. Już i ja się zniecierpliwiłem: „Kto mnie dopędzi, jakim prawem? Kicham na pismo!“ „Czyż ty ślepy czy głuchy? — mówi Tanasij. — Prawo jest takie i nowa prawda taka: co na piśmie to prawdziwe, a na co pisma nie ma, to łgarstwo i oszustwo. Za kilka lat wypalą wam karby na uszach, ponumerują gorzej niż świnie na jarmarku. Ledwo z chaty nos pokażesz, a tam już stoi łapiduch cesarski i wrzeszczy: «Coś ty za jeden? pismo pokaż!» — Potem i do chaty wtargnie: «Ktoś ty? jakim prawem tu siedzisz?» — Ty do niego po ludzku: «Starym prawem, ja Andrijkowy syn, z rodu Płytków, gazda tej chaty.» — A on charknie na ciebie: «Jaki tam gazda, gówno nie gazda, na śmiecie stare prawo. Na piśmie dowód pokaż, a nie — to marsz z chaty!»“ „A do was nie przyjdzie?“ — pytam Tanasija. „Niech przychodzi, majątek już dawno czortu zapisałem, czort sobie odwojuje, a mnie ten cesarski już w chacie nie zastanie.“
Wódka buszowała mi po całej średzinie, a słowa kłuły wątrobę. Mówię mu prosto: „Tanaseńku, za co? Co wam zrobiłem?“
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/560
Ta strona została skorygowana.