nował wasz ojciec, miałby u Boga chwałę. Bogu ludzka pomoc niepotrzebna, tylko aby mu człek nie przeszkadzał. Taki człek jest bogumiły. Wam śmiesznie, że o cudze lasy się procesuję, a mnie wszystko śmiesznie. Powiedzcie jaki przystęp do Boga? Co starsze od lasu? Gdzież takie drugie dzieło Boże? Pieniędzy już nie można znaleźć gdzie indziej na świecie? Ja przecie nie durny, rąb sobie tyle co ci potrzeba, jak dawniej, ale nie butyn! Zostawmy to, bo Foka się obrazi, a Poperecznyk mi skoczy na poprzek. A o was, jak będziecie troskać się o las, powiedzą ludzie, żeście skąpi. Niech mówią. I tak was skasują potem, taki świat. Ale za to ten płaszcz wasz będzie porządny. Zresztą jak sobie chcecie. Czy tak?
— Mądrzyście, kumie Tanaseńku.
— Mądry? Teraz przy winie mądry, a potem powiecie: „durny, stary“. Od starego nikt się nie nauczy, to darmo.
— Od kogóż się nauczyć, jak nie od starszych?
— Zostawmy to, panie. Stary nie to wie, czego się chcą uczyć. Uczą się na zaraz od Poperecznyków, od takich, którzy chcą tego samego. A stary sobie wie, że tamto durne. Co tam gadać, baraszkujmy lepiej.
Tanaseńko mówił z przejęciem, przerywał wszakże porywistą przemowę dla dobrego haustu. Foka dolewał bez słów. Tanasij smakował, chwalił i pochłaniał szklankę za szklanką. Inni, prócz kobiet, dziedzica i Duwyda, też nie wylewali za kołnierze, wszelako spoglądali z podziwem na Tanaseńka, to znów porozumiewawczo i z niepokojem jeden na drugiego.
Wino węgierskie grało po swojemu. Przespało burzliwą wiosnę w piwnicy pałacu przy ulicy Lipowej w Stanisławowie, a kwaśne lato w Krzyworówni. Dojrzało, nawet przejrzało, na starość wróciło do złotej pogody, do cierpkosłodkich nauk węgierskiej jesieni. Miękko spowijało nogi pijących, potem ściskało je mocno. Ukołysywało wciąż: „Po cóż wam nogami pętać się po świecie? Po cóż wam kiwać się, padać i wstawać? Ukołyszę was, zakorzenię was hen na winnicach mej ojcowizny. Dumom waszym dam mętność słodkich gron, sercom waszym dam szczodrość wymion winnych. Spij ciężkie ciało, a w górę skrzydła!“ Głowy rozsłoneczniało, języki uskrzydlało.
Bernhaut miarkując, że rozmowa na obłokach wina sięga