jagnię, każdy listek. O czorcie zapominam. To po pijanemu. A tu przy wódce i przy winie trzeźwieję, do sumienia zaglądam, przypominam niejedno. Słyszę szum ognisty, widzę cieniutkie kładki ponad ogień. Hospody! Ja nie od oka ani od porady: z dzieckiem tak ma być jak Bóg da, nie inaczej. Ale serce jakieś mam i mówię wam: włóżcie je od razu jak skorupkę młodą do żywicy soczystej słodkiej, niechaj nasiąknie. Niech będzie szczęśliwa, to najważniejsze. Aby wierzyła każdemu, ufała wszystkiemu po rachmańsku! Co będzie to będzie, a to z niej nie odpadnie. Wdzięczna będzie na zawsze Bogu i światu i ludziom, słodka, bogumiła. Tak jak soku ze skorupki nasiąkłej woda nie wymyje, ług nie wyługuje, ogień nie wyparzy. Bogu ma ufać, ludziom jeszcze bardziej, aby ich przemienić. Więcej nie trzeba.
Gazdowie zakiwali głowami z uznaniem, przeto jakby dla równowagi ksiądz Pasjonowicz dodał poważnie, ze zbytnim naciskiem:
— Ale uczyć też trzeba ostro a roztropnie, pisma najwięcej. Świętego Pisma i wiary, a tu na Jasienowie ludzie przeciw szkole buntują.
Tanaseńko skurczył się pokornie czy chytrze.
— Uczyć! Oj trzeba! Ale kogo? Czego? Kto? Mój ojciec pokojny twardo mnie uczył, i nic, ja niepouczony, uparty. Uczy mnie i Hospod święty Boh, uczy przez dziewięćdziesiąt lat, wciąż woła: „Tanasiju! zawróć Tanasiju!“ i drzewo by zapłakało. A ja co? Kamienny głuchar. „Ho-ho?, no-no“. I nic. Aż Ona-Bida niechlujnica piekielna jak mnie trzaśnie ołowianym batogiem przez całe ciało, krwawa pręga wyskoczyła. Nauczycielka cacana, przeklęta! Akuratnie dla takiego ucznia. Bo uczyć skutecznie to smagać, siniaczyć, czortowe dzieło nie człowiecze. — Aż wtedy, Bóg łaskaw, listy z Nieba na mnie spadły, posypały się i ja już w domu.
Duwyd ratował nadal:
— Tanasiju, ja naprzeciw was chłopiec, według wieku mógłbym do was mówić dziadziu. My z wami dobrze od dawna, ale to ja nie lubię, że wy wygadujecie na tę panią. Nieładnie, i za co?