Tanasij usiadł ponownie, oglądał się za szklanką na próżno. — Machnął ręką, wywodził dalej:
— Z listem ja już mocny i tak objeżdżam dziada: „Teraz zamruż oczy, dziadu, paździokaj sobie do rana, Boga nie ma. Dobrze, nie widzisz Go. I ja ślepiec, dopóki wino we flaszkach zamurowane. Ty mówisz Boga nie ma, bo to i tamto piecze ciebie zanadto? A mnie może nie? Ano pochłeptaj listu? Zaszumi ci, zmiarkujesz, co mnie i ciebie trzyma, otworzysz oczy. Gdyby Boga nie było, wtedy i to i tamto byłoby jeszcze gorzej, przepaliłoby ciebie i mnie na wskroś. Rozsypałbyś się i do progu byś nie doczłapał.“ Już i jego zatkało, zadumał się, potem pytluje trochę ciszej: „A niechbym się już rozsypał! dla was to dobrze wychodzi, wy gazda, szczęśliwiec, a dla mnie —“ A ja jemu czwórką zajeżdżam: „Jeśli Boga nie ma, to ja nie gazda, nie Urszega tylko złodziej koński, rzeźnik koński, nie chrześcijanin, a koniojad, łajno.“ „Tak mówicie? — skowyczy znów nieszczęśnik jak bity pies — jeśli Bóg jest, to wam dał gazdostwo, a mnie tak, żem połatajko, żebrak na wieki.“ „Breszesz — powiadam — Bóg jest i z tego wychodzi, że na dzisiaj tyś połatajko na próbę, a jutro możesz być cesarzem, też na próbę. A jutro co? Sam cesarz z Wiednia może przyjdzie tutaj garnki łatać. Także na próbę, zobaczymy wtedy jaki on cesarz. Ja do próby gotów, dzisiaj gazda i w żebractwie gazda i pod szubienicą też gazda, bo Bóg jest. No, teraz powiedz, warto wierzyć w Boga, czy nie warto?“ Dziad tak samo jak wy wszyscy wywalił jakoś język jak wisielec, a ja przyciskam go aż skwierczy: „Gadaj uczciwie, co tracisz wierząc w Boga?“ „Co tracę? — wzdycha dziad — co ja jeszcze mam do stracenia?“ I wtedy on już u mnie w torbie. „Słuchaj — powiadam — gdyby Boga nie było, to każdy z nas wieprz, gorszy od wieprza, a jeśli jest, to co tracisz? wieprzową mordę! Tyle twojej straty i mojej. Warto czy nie warto?“ Dziad westchnął: „Może i warto —“ „Widzisz — powiadam mu, a już mi wstyd, żem wyjechał na Papę-rymskiego na całe Żabie — kiedy masz coś takiego przeciw Bogu, zaraz przychodź tutaj, choć w nocy.“ Dziad do picia nieskory, a wtedy pociągnął sobie razem ze mną. Nakarmiłem go, napoiłem jak podświnka. Przespał u mnie na piecu do południa, gęba mu się trochę rozkręciła.
Tymczasem wyszli wszyscy prócz kanonika, Maksyma, dziedzica i Jakobenca. I ci wstawali, wychodzili powoli. Ksiądz
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/78
Ta strona została skorygowana.