Buraczyński rad, że pozbył się kłopotu nauczania, przyjaźnie klepał Tanasija po ramieniu:
— Dobrze, Tanaseńku, sami widzicie, chrzest święty ratuje człowieka i was podtrzymał. A tego bezbożnego zostawcie. Przypędzi i jego, sam kiedyś przybiegnie do cerkwi.
Tanaseńko krzyczał już zza progu, słaniając się odrobinę:
— Nie wpuśćcie go, to za prędko! Jeść dajcie, tak, ale do cerkwi zasię! Niech powącha głównego pieca choć z daleka! Zobaczymy, czy taki śmiały.
Ksiądz Buraczyński prostował zasiedziałe członki, jego zaspane oblicze rozpromieniło się. Przechodząc przez niskie drzwi, chyląc głowę i zginając potężną staturę pouczał:
— Nie, Tanasiju, Kościół miłosierny. Psalmista Pański tak śpiewa: „Oko Boże jest na tych, co ufają w Jego miłosierdzie.“
Tanaseńko westchnął nabożnie, pochylił głowę. Pan Jakobènc też wyszedł, wzniósł oczy do nieba, szyderczo a smętnie obliczał coś. Oglądał nos starannie, pociągnął nosem, cmoknął, odezwał się po raz pierwszy, leniwie, powolutku:
— O, ksiądz poucza, księży interes, taj już! A wy ludzie? do cudzego interesu gadacie, gadacie... Po co? Jeszcze ktoś kiedyś podsłucha, przed ludźmi oczerni, w sądzie oskarży i będzie wam pouczenie. Nie warto, taj już!
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/79
Ta strona została skorygowana.