Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/8

Ta strona została skorygowana.

Dar Boży nie da się wyczerpać konewką ni berbenicą, nie zmieści się do beczek, nie da się zliczyć na grosze. Najmniejsza potoczyna może napoić stada, nie wyczerpie się choćbyś bieg cały po obu brzegach obstawił chudobą pijącą. Woda ze skał płynie bez rachunku dla nikogo i dla każdego, nie od święta tylko ugaszczają nas źródła, u nich ciągłe święto, darowanie bez przerwy. Tymczasem co robi człowiek chatowy, wiejski czy miejski? To skąpiec najzawistniejszy, wciąż chapie, ukrywa, potem po cichu liczy, numeruje, aby do komory zamknąć, zaryglować — to jego tylko! I za to wszystko, co nachapał, niewdzięczny gorzej od gada. A koniec końców za to wszystko świat boży droczy się ze skąpcem, śmieje się z niego. Co naliczy jeden, rozpada mu się na dwa, co naliczy tysiąc, rozpada się na sto tysięcy. No i cieszy się skąpiec, zaciera ręce, że bogacz, ma wszystko dokładnie zakarbowane, całych sto tysięcy. A tu jednej nocy trzask! Stopi się wszystko niby lód, znów tylko jeden. Przeto wywala język skąpiec, znów dogania świat, chce go przegonić, przetrwać, przebyć, przeżyć. I cóż mu się za to należy? Śmiech! Hospod gdy widzi zagrody i komory, gdy ogląda moje i twoje, śmieje się cichutko. I biały watah dosłyszał ten śmiech, zrozumiał, że Bogu nie można się odwdzięczyć i trzeba być wdzięcznym bez ustanku. Codziennie modlił się do słońca, dziękował słońcu, dziękował trawom, połoninom i wodom.