Młody ksiądz łaciński, spoglądając szyderczo przez okulary, deklamował:
— Podziwiam was, ojcowie, podziwiam, ale nie zazdroszczę. Zasługa ogromna! Cóż by na to powiedziano w Rzymie? Swoją drogą moje zadanie w Pistyniu też niełatwe. Sami wiecie, nasi łacinnicy w Pistyniu, Kosowie czy w Jabłonowie i w okolicy, to bądź co bądź rzemieślnicy, szlachta zagrodowa. Biedni, ale nie to, co tutejsze prymitywy. Poza tym wśród mych parafian są jeszcze urzędnicy, leśniczowie, inteligencja! A przecież trudno mi się do nich zniżyć. Moje kazania za trudne, przywykłem do czegoś innego. Ale trzeba, obowiązek kapłański. Cóż dopiero mówić o was, ojcowie! Ostatecznie z pogan najlepsi chrześcijanie, z heretyków także, lecz wasza cierpliwość — anielska.
— Mówicie o poganach — odparł ksiądz Pasjonowicz — a to nie żarty. Czyż wy wiecie, że mamy stąd niedaleko istne gniazdo pogańskie, gniazdo syczących węży. Najgłupsza wieś, a nazywa się — Hołowy. Niechby tam głupie głowy, a stamtąd sypią się wciąż te prądy czarodziejskie, jak oni twierdzą. I naprawdę prądy pogaństwa, zaraza. Czarownicy, molfary, diabły, Boże mój, czyż ja wiem. Wam dobrze śmiać się.
— Nie narzekajcie, bracie — uspokajał ksiądz Buraczyński — ja tu chyba najdłużej z was wszystkich, więcej niż czterdzieści lat. Mój syn także tu na księdza przewidziany, dziedzic nalega. Teraz przynajmniej to dobrze, że ludziska nie rąbią się między sobą jak dawniej, że nie ma tylu zwad, pojedynków, zasadzek. A molfary? Pewnie, że to niepobożni ludzie. Niby to prądy sobie posyłają, prądami się zabijają, spędzają prądami ludzi ze świata i bydło także. Któż tam wie. Przynajmniej kryją się z tym, nie zasadzają się ze strzelbą na siebie, ani nie rąbią. Trzeba ich znać.
Bardzo tęgi, poważny proboszcz z Uścieryk wykładał wolno i głośno:
— Słucham, słucham — dziwuję się. Patres reverendissimi! Znosicie to cierpliwie, mało tego, deliberujecie jeszcze tak długo. Jest nad czym. U mnie, no, nic nadzwyczajnego, ale porządek, obowiązki strictissime, poza tym principium: żadnego z parafian nie dopuszczać ad confidentiam. Do chaty najwyżej raz na rok zawitam, i to wielki honor. U mnie już przed podwórzem cerkiewnym ściszają się głosy, mój diak, stary feldfebel, trzyma ich w garści. Kiedy kazanie, wszystko jak żołnierze na „habt Acht“. Po kazaniu też, choćbym im przejechał
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/81
Ta strona została skorygowana.