jak mnie oporządził. Miesiąc temu rębaliśmy wysoko w potoku. Coś zatrzeszczało w lesie za potokiem. I takie coś chochłate kiwa się z lasu. Niedźwiedź nieszczęśnik zatacza się jakby pijany, idzie prosto na nas, jakby o pomoc prosił. Ja i brat założyliśmy się z Wasylem Ślipenczukiem, że przyprowadzimy go na sznurku do koliby. Poskoczyliśmy zaraz, nawet nie odwrócił się, bezsilny czy senny, cap! i mamy go. Sznurek to żart, odpasałem prędko rzemień, zarzuciłem mu na szyję. Kiwał głową jak wół w jarzmie, mruczał cicho, pewnie spał. Przeciągnęliśmy go we dwójkę aż na dół, wszystko wyległo z koliby ze śmiechem: „Dawaj tu, osiodłamy wujka.“ Po drodze był potok. On zaczął chłeptać sobie. Niech popije, biedak, trzymamy przecie. Pije i pije, końca nie ma. Gdy dobrze podpił, patrzył na nas długo, cierpliwie. My dalej ciągniemy, on znudził się i jak szarpnie nami, brat od razu upadł na ziemię, ja trzymałem ze wszystkich sił, bo zakład. Szarpnął raz jeszcze i moim własnym rzemieniem koszulę mi rozdarł i skórę zdarł. Poczłapał z rzemieniem na szyi w zarośla. Tyle go widziałem i mój rzemień także. Zakład przegrałem. Macie, jaki słaby.
Towarzystwo śmiało się. Słowak znów ściągał na się uwagę, pouczając smętnie-słodko:
— Na drugi raz, Pawle, od razu trzeba siąść na niego, wędzidło w zęby, nie dać mu pić! Zakład kosztuje, oj, kosztuje, a twoja skóra także! A niedźwiedzia skóra pojechała. No i jak uważać w owczarni i jeszcze skorzystać —
Znów przerwał mu stary Maksym, podając potrawy przez próg. Z uprzejmym wyrzutem zwrócił się do Slipeńczuka:
— Goście moi lubi, goście delikatni! Chudobę leśną zbytkować, kiedy wam dowierza? i w biedzie takiej? I tak dość się namęczy. Młodziście jeszcze, pomyślcie —
Słowak zakiwał głową z nagłym współczuciem dla niedźwiedzia czy z uznaniem dla Maksyma. Przypatrując się Maksymowi uważnie, przekrzywił głowę i znów rozkleił się powoli, wabiąc lepkim uśmiechem i wciągając.
— A co byście tak powiedzieli, nasz gazdo godny, o Hodowańczukach? O tych co rodem z naszej Bereżnicy, teraz w Czarnohorze nad niedźwiedziami bardzo się litują. To dopiero rachmanne dusze! Nie czekają aż niedźwiedź-sierota przyczłapie do nich po ratunek. Już zimą wyszukują gaury, kłują niedźwiedzia rohatyną, budzą go, no i potem strzelają, aby się nie męczył nieboga. A on taki dziwny, woli się dalej męczyć,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/93
Ta strona została skorygowana.