a drugi — jak ty mówisz — czort. Ja tak nie mówię. Zresztą on sam chwali się nieraz: „Ja czort.“
— Że czort to pewne — twierdził Pawło z przekonaniem — i wygląda jak czort. Rosły jak baszta, poczerniały, pysk z kamienia, cały spiczasty, nos taki, że niedźwiedzia by przebił, a broda także. I śmieje się leciutko jak czort, co tylko palcem kiwnie, a już cały świat mu pod nogami. A młodszy Hodowańczuk mniejszy trochę, ale taki sam. W dodatku koźlą bródkę sobie zapuścił, aby kłuć jeszcze mocniej. No i ten czort z rodu czortów.
— A co z tego, Pawle — smęcił się Słowak — posłuchaj, co ludzie mówią: „Z rachmannego co za korzyść? Tyle co z tamtegorocznego śniegu. A z tych czortów korzyść wielka, panów złoszczą, po trosze i straszą, leśniczych najbardziej, tak że boją się łazić po Czarnohorze. A tymczasem sami Hodowańczuki wybijają niedźwiedzie.“ Ja nie mówię tak ani tak, ludzie tak mówią. Ludziom by nie dogodził.
Ślipenczuk odpowiadał trzeźwo:
— Mówią co mówią, ale do Hodowańczuków w gościnę nie chodzą, a u Szumejów popatrz, chaty pękają od gości.
Słowak skrzywił się rozczarowany. Z kwaskowatym uśmiechem doświadczył Slipeńczuka.
— Nie wiesz jacy są ludzie? Przychodzą tu chętnie, bo ich to nie kosztuje. A posłuchaj co mówią, wypytaj któregoś, ot tak na przykład: A z kim wolałbyś być tam gdzieś na Medweżej, na Gadżynie, nad Kizim potokiem, z Szumejem czy z Hodowańczukiem? Kto cię wybroni lepiej od niedźwiedzi?
— Któż to pyta? — zdziwił się Slipeńczuk.
— Ty sam zapytaj — kusił Słowak.
— Nie mam co pytać, byłem u Szumejów powyżej Riabyńca w takiej dziczy, gdzie na płajach więcej śladów wilczych niż owczych podczas mieszania wiosennego. A niedźwiedzich czasem jeszcze więcej. I dobrze było tak samo jak tutaj. Dla mnie nawet milej, potoki weselsze niż ludzkie gadania. Mnie od niedźwiedzia obrony nie trzeba, sam się obronię. I jeszcze mnie nie napadał. A od Hodowańczuków kto mnie obroni?
Słowak zmarszczył się niecierpliwie, jak kusiciel, któremu nic się nie udaje.
— Mój Pawle, to jakoś nie po chrześcijańsku, niesprawiedliwie — osądzać cały ród za waszą łatkę gruntu. I kto wie jak to było —
— Każdy wie jak było — przerwał twardo Slipeńczuk —
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/95
Ta strona została skorygowana.