śmielej wspinały się w przestrzeń. Chatę Fokową zwano także dumną chatą.
Drzwi od sieni otwarto do wewnątrz, toteż przewietrzone zapachy świąteczne nie przejawiały natarczywości, mimo że obie obszerne izby przepełnione były gośćmi; na lewo mnóstwo starszych kobiet i sami starsi gospodarze, na prawo młodzież. Prawa izba huczała bez przerwy, lewa ożywiała się rzadziej. Foka wyklasował gości jak on to lubił, najstarszych i najmłodszych w jednej chacie. Tanasij oglądał i zrzędził:
— Co też on wyrabia? Tu starzy, tam młodzi, tu próchno, tam ogień. Boże broń, od wódki próchno i ogień nabierze siły. Pomiesza się wszystko, buchnie i chata poszła. Jemu zawsze coś takiego w głowie.
Maksym znów zapraszał, wyśpiewywał uroczyście, raz ku lewej, raz ku prawej izbie:
— Goście moi lubi, goście delikatni, goście z nieba! Nie zapominajcie o sobie, skosztujcie przynajmniej, wy nic nie jecie, niedobre czy co?
Proste choć trudne dla Maksyma słowa wyrywały się z jego ust zaciętych zazwyczaj milczących, ciepło, w porywie dobroczynnym.
Zaledwie weszli do trzeciej chaty, a już z lewej izby przecisnął się przez tłum do sieni młodszy Tanasij, syn Tanaseńka, wraz z żoną. Oboje tędzy, oboje ciężcy. Młodszy Tanasij senny, żona żywsza. Widywali się z ojcem rzadko, powitali go ceremonialnie. Witali się też długo przystojnie z księdzem, z Maksymem i z dziedzicem. Synowa niestara, rumiana, wcale dorodna, obficie i wymownie odpowiadała na pytania ojcowskie, a syn mamrotał dobrodusznie.
W lewej izbie jakiś starszy gazda z troską w głosie wywodził rzecz o wójcie, o polityce. Dziedzic zobaczył pod skudłaną czarnosiwawą, jakoś pozieleniałą czupryną oczy oburzonego zająca, którego nagle przebudzono w zaroślach. Nos płaski, usta dziecięce.
— Wójt co? — ciągnął gazda — niewinny, głupi jak wójt, dla urzędu najlepszy. Polityka od księdza się sypie. Księdzu potrzebna szkoła, aby diaczki rozpłodziły się jak kurczęta: tiu-tiu-tiu. Oświata, tfu! Któż to wymyślił? Czyż my ciemni, czy ślepi? To obraza dla chrześcijanina! Ciągle coś nowego. Aby się gryźć! Z księdzową można gadać, tutejsza i gazdynia, swoja. A z popem? Zaraz ci fosznie jak kot na psa. I już milcz sobie. A szkoła jest. Do kogóż pójść? Nie ma ratunku.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/98
Ta strona została skorygowana.