Strona:Stanisław Witkiewicz-Matejko.djvu/087

Ta strona została przepisana.

wszystkie te listy, to smutek, który dobywa się albo cichemi westchnieniami żalu, albo słowami rezygnacyi religijnej, albo, niekiedy, ostrym tonem zwątpienia w wartość i możność współżycia z ludźmi, — lecz w tej ostatniej myśli tkwi jednak ton wyższości, która odchodzi, bo nie widzi, żeby takim ludziom była na co potrzebna. Istotny objaw tej hardości człowieka, który wie, że jest kimś szczególnym i nie myśli z tej swojej osobowości rezygnować przed żadnym autorytetem, tkwi w sądzie, który Matejko wydaje na szkołę monachijską, w tem zerwaniu po paru miesiącach z akademią wiedeńską, w tem nieprzyjmowaniu wpływów, w tem nieugiętem trzymaniu się swojej myśli, w tej drażliwej odporności, z jaką on odrzuca wszelkie uwagi. — To nie są duchy, to są ciała — mówi ks. Marcelina Czartoryska o świętych w Joannie d’Arc. — Ja nie maluję duchów, tylko ciała! — odpowiada opryskliwie Matejko.
To wczesne określenie swoich celów i swojej drogi, własnej treści i formy, sprawiło, że Matejko prawie nie doznał żadnych zewnętrznych wpływów, że przy zetknięciu się ze sztuką dawnych, czy też dzisiejszych czasów zachowywał się odpornie i, oceniając wartość innych, pozostawał nieugięcie sobą. Jeżeli mówi on z zachwytem o Delaroche’u, którego poznał z fotografii w Monachium, a nawet mówi w liście, że może do tej wysokości nie dojdzie, to nie dlatego, żeby miał iść za nim, lecz że Delaroche jest malarzem nowszych czasów, malarzem, który, jak Matejko, dążył do wydobycia z powierzchni obrazu rzeczywistego dramatu życia, nie jego alegoryi lub symbolu, lecz drgającej prawdy zdarzenia, w którem tkwiła istotna treść dawnych czasów. Matejko taki, jakim był, zwłaszcza z początku, nie mógł w pojęciu obrazu,