dzie niechętnie przebaczają tym, którzy się wynoszą ponad innych, i takich, którzy podchwytywali każdą małostkę i przeciwstawiali pospolity sąd codziennego życia temu nimbusowi, w którym chodził Matejko, znalazło się dosyć, a ci, którzy go czcili, którzy z niego czynili bezwzględny dogmat, czynili to w ten sposób, że podrywali jego powagę i rozpraszali urok. Matejko nie był próżnym, lecz był za mało krytycznym, za naiwnym i nie miał w sobie siły do rozbicia tego zaczarowanego koła, które dokoła niego zataczała cześć i pochlebstwo, miewał też stąd przykrości i rozczarowania osobiste, a jednocześnie wytwarzał szkodliwe dla sztuki polskiej zamieszanie pojęć.
Społeczeństwo polskie nie było przygotowane do udźwignięcia tego ruchu artystycznego, który spadł na nie, jak lotna lawina. Ani w publiczności, ani w krytyce nie było wyobrażeń o sztuce, chociaż były o niej rożne estetyczne teorye w obiegu; znano wyrazy, którymi się o sztuce pisze i mówi, znano metafizyczne o niej majaczenia, ale na mózgach nie było projekcyi obrazów i posągów, którymi możnaby było mierzyć to, co nagle, bez przygotowania, w czasach upadku i klęski, zabłysło tak zadziwiającym blaskiem. Ze sztuki brano to, co było przystępne, brano treść anegdotyczną, jej myśl — ideę, a samą sztukę, samo malarstwo odczuwano wprawdzie, ale bez uświadamiania, w czem leży jego charakter i wartość. Potężny talent Matejki nie mógł być ani zrozumiany, ani oceniony, natomiast anegdota historyczna jego obrazów porywała nie tylko przeciętną publiczność, ale i specyalną krytykę, której służyła za materyał do głębszych lub płytszych rozpraw historyozoficznych, lub zastanawiania się nad charakterem ludzi malowanych, ich cnót