pawich i strusich czubów giną, zbici w rudą kaszę, z której tylko z blizkiego oddalenia, stojąc tuż przy obrazie, oko wyławia pojedyńcze plamy szat barwnych, czyjeś zielone plecy, połyski na łusce zbroi, czerwone obramienia kap na koniach lub złote przy nich frendzle. Matejko już całkiem nie walczy tu z trudnościami harmonii koloru i logiki oświetlenia i w burzy swego temperamentu niesie się, wyrzucając z siebie morze form, zbitych w chaos nie tylko wskutek śmiertelnej walki, lecz w większym jeszcze stopniu wskutek tego, że, zajęty tylko stroną ruchu — formy, zupełnie zaniedbał stronę koloru, co w tej wielkości obrazie daje jeszcze fatalniejsze skutki, niż w obrazie małych rozmiarów.
Nie inaczej się dzieje w Joannie d’Arc. Obraz, zbudowany pod względem kolorystycznym na kontraście dwóch różnej barwy świateł: pochodni i płynącego z góry, z ponad postaci świętych, blasku — na kontraście zimnego tonu blasku i ciepłego tonu pochodni, jest cały zatopiony w brunatno–czarnym podkładzie i nie odpowiada swemu kolorystycznemu założeniu — ani pochodnie nie mają właściwego koloru i blasku, ani światło padające z góry nie jest tak w kolorze, jak w natężeniu stopniowania tonów wytrzymane logicznie. Tu i w Grunwaldzie czuć ten sam poryw temperamentu, który rozsadza budowę obrazu, idąc za szczególnym interesem, jaki dla malarza ma charakter, wyraz, czynność pojedynczych postaci.
Jeżeli się przerzuci nagle wzrok z Joanny na Hołd pruski, ma się wrażenie chwilowego olśnienia od ogromnej przestrzeni, zalanej czerwienią sukna, przykrywającego podniesienie, na którem odbywa się scena. Czerwień ta razi, a jednak Matejko potrafił nad nią zapanować innemi plamami kolorowemi, które wskazują, że on czuł kolor, że to, co mówił o kwiatach, jako o najlepszem źródle harmonii barwnych, rozumiał, że, patrząc na bratki i podziwiając przepych ich fioletowych tonów, mówił, jak szczery kolorysta, dla którego blask i harmonia barwy sama przez się może być celem i pobudką tworzenia. Żeby Hołd pruski był w całości tak namalowany, jak duże jego fragmenty, żeby na przodzie obrazu, u dołu, wartość plam barwnych nie była znowu zabitą przez rudy podkład, żeby, mając to założenie kolorostyczne, Matejko mógł je w zupełności opanować przez głębsze studya nad kolorami w tem oświetleniu, byłaby to najświetniejsza karta jego sztuki pod względem koloru, jak jest niezrównaną pod względem formy. Jeżeli się weźmie fragment obrazu, obejmujący postać Kościeleckiego razem z tym człowiekiem, trzymającym misę ze złotem, nie mówiąc już o zdumiewającej wprost doskonałości kształtu, będzie się miało całość kapitalnego kolorystycznego wrażenia. Zielony aksamit, cisowe sobolowe futro, złotem tkana szata, wypłowiały czerwony pas jedwabny, białe wypustki w nacięciach rękawów, smagły kolor twarzy, a obok ten człowiek z blond brodą, w świetnych szatach, mieniących się odblaskami pysznego błękitu, wszystko to na tle plam czerwieni sukna, szat czarnych i ciemno–wiśniowych, ciemnych kolorów figur u dołu, wszystko to
Strona:Stanisław Witkiewicz-Matejko.djvu/235
Ta strona została przepisana.