Strona:Stanisław Witkiewicz-Matejko.djvu/299

Ta strona została przepisana.

z których jeden tarza się na podłodze, a drugi wygraża mu laską, musimy zajrzeć do katalogu, musimy wyjść z granic sztuki malarskiej i wejść w świat innych kategoryi wyobrażeń.
Patrząc na obrazy i malując je, tak samo jak pisząc o nich, należy pamiętać o tem, rozumieć to jasno i dobitnie, że nie trzeba stawiać malarstwu żądań, których ono nie może spełnić, nie trzeba ani chwalić, ani ganić za to, czego w niem być nie może — choć jest w podpisie, i nie trzeba psuć obrazów, chcąc z nich zrobić lekcyę polityki, religii, socyologii czy historyi. Nie zawsze o tem pamiętał Matejko.
Ta niemożność zupełnego wypowiedzenia umysłowego balastu, leżącego w obrazie, sprawia, że wartość jego dla widza ma rozmaitą miarę. Ci, którzy wiedzą o anegdocie historycznej, zawartej w obrazie, a która, związana z losami ich Ojczyzny, ma dla nich szczególny urok, ci przychodzą zasuggestyonowani z góry i widzą w nim to, co jest w nich samych, i cenią obraz według innej miary, niż ci, dla których jego treść anegdotyczna nie ma żadnego znaczenia, lub jest im nieznana.
Te uboczne pojęcia, związane z dziełem sztuki, grają ogromną rolę w oznaczaniu hierarchicznego miejsca, jakie ono ma zająć w szeregu innych dzieł. Tyara Sajtafernesa zajmowała najdostojniejsze miejsce w zbiorach Luwru, dopóki uchodziła za tyarę scytyjskiego władcy — z chwilą, w której się dowiedziano, że twórcą jej jest żyd z Berdyczowa, czy z Bałty, przestano podziwiać cudowność jej pomysłu i wykonania. Sąd też nasz o obrazach Matejki był mieszaniną uczuć, które one w nas budziły wiadomą nam swoją treścią i bezwiednem odczuwaniem tego, że ta treść jest z taką siłą artyzmu oddana — cudzoziemcy, natomiast, sądzili go tylko ze strony artystycznej i, pomimo wielu zarzutów, dali mu w hierarchii artystycznej to miejsce, na jakie zasługiwał: — między najgodniejszymi.
Cóż oni mogli wiedzieć o Unii lubelskiej, i co ich to ostatecznie mogło obchodzić i jak wpływać na ich, wobec tego obrazu, uczucia? Ale i widz polski stoi trochę strapiony tą smutną powagą, tym zupełnym brakiem entuzyazmu, porywu, tą atmosferą jakby złego przeczucia, które wypełnia wspaniałą salę renesansową i paraliżuje ruch tych ludzi potężnych, poważnych, rozumnych, otoczonych przepychem wytwornej kultury i bogactwa. Zacząwszy od Zygmunta Augusta, który zdaje się jednoczące się narody błogosławić krzyżem na jakiś beznadziejny, złowrogi pochód, skończywszy na klęczącym na przodzie młodym paziu, wszyscy ci ludzie zdają się odprawiać jakiś żałobny obrządek. Pominąwszy Chodkiewicza, który łka z twarzą ukrytą w załamanych rękach, protestując w obrazie, jak protestował w sejmowej sali, w obrazie tym niema ani jednej twarzy, ani jednego ruchu, dźwigniętego weselem. Jedni patrzą ze zdziwieniem, graniczącem z niewiarą, inni spełniają rytuał przysięgi, jak obrządek, nakazany przez siłę zewnętrzną; ten robi ruch rękami jakby z rezygnacyą błogosławił, inny stoi dumnie, jakby był dalekim i obcym