Strona:Stanisław Witkiewicz-Matejko.djvu/303

Ta strona została przepisana.

myślą do samego dna za tą morderczą pasyą, która splotła te tłumy ludzkie w jeden kłąb, szamocący się w straszliwym uścisku. Nadziewają się one na ostrza kopii, płatają się na dwoje mieczami, kłują się nożami, prują się oszczepami, dławią się arkanami, miażdżą się maczugami; gniotą, kopią się, tratują, duszą się pięściami i drą się na szmaty. Ludzkie mordercze szaleństwo udziela się koniom, które gryzą się, tłocząc się na siebie, gniotąc jeźdzców, tratując trupy, rozgniatając rannych, chlupiąc w oślizgłych krwią kałużach. W każdą pierś wymierzone setki kopii i dzid, pod pancerze, jak pod skorupy żółwi, sięgają mordercze puginały, w łby zakute walą błyskawice mieczy i razy maczug, oczy zasypuje kurz i strzały, lecące z tatarskich i litewskich cięciw. Furkoczą proporce i sztandary, rozmiatane pędem, łopocą płachty białych płaszczy; potworny chrzęst zbroi, młóconych razami mieczy i cepów, zgrzyt ześlizgujących się po stali ostrz, ryki wściekłości, krzyki rozkazów, wrzask trąb, charczenie konania, jęki bólu i zgrozy, kwik koni i niewiadomo jeszcze jakie odgłosy, wyjące w takich straszliwych cyklonach ludzkich walk — oto obraz Matejki.
Pasya jego niesłychanego temperamentu wciela się w każdą twarz, błyskającą oczami z natłoku, w każde ramię, wzniesione do cięcia, w każde naprężenie nóg, odsadzających się do skoku, w każdą kopię, miecz, łuk, w te furkoczące płachty, w pióropusze, szarpane wichrem, w tumany kurzu i kłębowiska obłoków, w każdą blachę pancerza, w każdy pas rycerski, w każdy rząd na koniach, w każde żelazo wędzidła, w każdy szczegół, który woła sam za siebie: — »Jestem«! i zmusza widza do oglądania siebie i nie widzenia Bitwy pod Grunwaldem.
Żeby Matejko wykonał całość obrazu tak, jak są wykonane wszystkie pojedyncze figury i grupy, żeby całość tej strasznej rzeźni ludzkiej ujawniała się z tą dotykalną prawdą, z jaką się świecą części zbroi i broni, z jaką ruszają się ręce i nogi, z jaką patrzą oczy, z jaką krzyczą lub zaciskają się w wysiłku usta, żeby całość obrazu była, jak te ślady kopyt w ziemi krwią nasiąkłej — obrazby robił wrażenie straszliwe — nie do przeżycia. Ale obraz jest tak namalowany, tak pojęty, że całości tej bitwy nie można widzieć z tą siłą, z jaką się przedstawiają pojedyncze fragmenty.
Wszystko się stłoczyło ku ramie obrazu, wszystko się zwaliło na plan pierwszy, a wskutek tego, że wszystkie przedmioty kończą się na ramie, doznaje się wrażenia, jakgdyby poza tę linię, jakby zaczarowaną, nikt i nic już nie mogło się przedostać, jakżeby jakaś przeźroczysta zapora stała w tem miejscu, pozwalając widzieć walczących, lecz nie pozwalając im przez siebie wydostać się. Stłoczenie wszystkiego, zbicie w masę, które, bądź co bądź, wyraża całą okropność walki, w której ludzie mordowali się z blizka, wynika z wadliwej perspektywy przestrzennej i powietrznej, z wadliwego oświetlenia i zatracenia właściwego natężenia wielkich plam barwnych.
Właściwie, obraz taki, sądzony z punktu prawdziwości wrażenia danej