rozejścia, chociaż domagał się tego stanowczo rektor. Zato milicyi kazano wrócić do koszar; była godzina 9 wieczór.
Tłumowi przykrzyło się stać bezczynnie. Mieszczanin Tuchel porozdawał pochodnie, przy ich świetle tłum wysadził drzwi gmachu szkolnego, poburzył piece, połamał stoły i ławki, w kaplicy kongregacyjnej porąbał ołtarz, obraz zaś Najśw. M. P., równie jak inne obrazy Świętych, poprzecinawszy nożami, wyniósł na ulicę i spalił na stosie, tańcząc wokoło ognia i wykrzykując: »Kuraś (kuraż, odwagi) Vivat Maria, brońże się teraz, wszak ty katolików ratujesz«. Kapitan straży miejskiej Silber próbował przeszkodzić orgii, na próbie się skończyło. Vice-burmistrz Zernecke wysłał dwóch ludzi z konewkami wody, aby zagasili ogień; wyśmiano ich i odepchnięto, a tymczasem część tłumu szerzyła zniszczenie w budynku szkolnym, dobierała się korytarzykiem do kolegium. Więc rektor zażądał pomocy od kapitana królewskiej załogi na zamku Waltera: 20 jego żołnierzy oczyściło szkołę z napastników. Była godzina 10½ w nocy.
Tłumów otaczających teraz kolegium samo, nikt nie zawezwał do rozejścia, zmieniła się tylko straż obywatelska. Ktoś z tłumu słyszał jęki z poza murów, ktoś inny wołania: »ratujcie mnie«, inni twierdzili, że w kolegium więziony drugi student luterski. Więc dalejże kamieniami i cegłą ciskać do okien kolegium, łamać sztachety, rąbać i wyważać furtę. Wtłoczywszy się do kolegium, część rozlazła się po sali jadalnej, kuchni i spiżarniach, niszcząc co się złupić nie dało; część rzuciła się ku celom zakonnym i domowej kaplicy. Porąbawszy ołtarzyk, poprzecinawszy obrazy, dobierali się do najśw. sakramentu, ale nie dopuścił zniewagi jeden z braci, zasłoniwszy osobą swoją tebernaculum; odniósł zato sińce i rany. I znów żołnierze zamkowi wygnali z kolegium burzycieli, ale ci, zebrawszy się przed kolegium, wołali groźnie o wydanie uwięzionego wrzekomo studenta luterskiego. »Nie było go i nie ma, odparł rektor, wybierzcie rewizorów, niech przeszukają kolegium«. Przeszukali i oświadczyli uroczyście, że więźnia nie ma. Wtenczas dopiero zjawił się burmistrz Roesner, kazał rozejść się do domów, a oglądnąwszy ruiny budynku szkolnego i kolegium, »źle się stało, zawołał, ale jutro rozmówię się z ks. rektorem, żeby było dobrze«. Na razie zostawił straże »dla bezpieczeństwa« Jezuitów i wysiał patrole na miasto. Była północ.
Tumult trwał przeszło 7 godzin, nosił znamiona potrójnej »sprawy gardłowej«, bo zniewagi Boskiego Majestatu, panującej wiary katolickiej, i gwałtu publicznego. Ponieważ podobne zbrodnie uchodziły dotąd miastom pruskim bezkarnie, więc burmistrz Roesner, zaniechawszy sądowych dochodzeń i kar na burzycieli, poprzestał na dobrowolnych zeznaniach przed deputatami rady miejskiej »dla informacyi« 28 osób, które 18 i 19 lipca wezwać kazał na ratusz. Widząc tę bezkarność Jezuici toruńscy, spisali protokoły z naocznymi świadkami tumultu, zachowując przytem wszelkie przepisy procedury sądowej. Na tej podstawie zanieśli do sądu królewskiego assesorskiego skargę przeciw »radzie i pospólstwu Torunia«, podpi-