Jak w sądny dzień! Ministrant z strachu oddech łyka,
Woła! Draszczyk nie słyszy, ani on Draszczyka.
„A gdzież blat z godzinami?” Ów stojąc na ławie,
Wywija ręką, mówiąc: „Wszak do okien owych
Dążą długie wskazówki kółek zegarowych.”
W rzeczy samej ku szkole, ku farze i dworze
Wspiął się w okno ku zamku: Otóż: usta, oczy
Rozdarł, widząc raz pierwszy świat nowy, uroczy;
Dotąd znał on go tylko z dębu Kónowego,
Nuż widzi obszerniejsze widnokręgi jego,
Jak daleko wzrok sięga, widzi tylko pole,
Pole, las, niebo, śród nich wielkie Miechowice!
„Lecz te góry wysokie, czy to w Ameryce,
Które widzę za lasem bytomskim na prawą?”
W śmiechu parska i mówi: „O, ty szkólny bzdura!
Wszak to wioska Radzionków, a to Sucha Góra:
Tam zaś dalej to Worpie, gdzie Wyplery siedzą,
Przy nich Drzezga, oddzielon wąską tylko miedzą.”
Owe patrzy jak Kolomb po morzach pędzony.
(Bywały tam wesela, chrzciny, radośniki,
Dotąd tylko zostały w wspomnieniu pomniki.)
Chłopiec duma i patrzy. Draszczyk zaś z kieszeni
Nabił fajkę tytuniem, klepie, dmucha, pali,
I znów z okna wskazując, ciągnie opis dalej:
„Widzisz tam las wysoki, płotem opasany?
To ogród Jegomości na sarny, fazany,
Bierze ptastwo swój pokarm z koryt, z misek, z dłoni.”