Bo i matka leżeli, Róźla i Kostusia,
I Antońka, Jan, Ewa, i mała Lorusia.
Najprzód zasnęli matka! W dzień świętej Łucyi
Niośliśmy ich do grobu w smutnej procesyi.
Zgasła siostra Kostusia na ojcowskich rękach.
Uciekł doktór Meizlibach! Ludzie nas mijali,
Zdala tylko za płotem stojąc, mnie pytali,
Czyli jeszcze żyjemy. Jam codziennie nosił
Zaczął Heer nas odwiedzać, a jego biegłości
Zawdzięczamy dziś życie, oraz Jegomości.
Po chorobie rzekł ojciec: »Synu, idź do dwora,
A podziękuj za obiad, leki i doktora,
Zawiedziono mnie w górę. Tam Jejmość ubrana
Z córeczką swą Waleską przy śniadaniu siedzi
I me kroki niezgrabne okiem matki śledzi.
Nic nie mówiąc, porwałem jej rękę z kołaczem
Szarpnąłem i panienkę, całuję i stoję.
Snać dobrzem się popisał; śmiały się oboje,
Pani mówi: »Czyjżeś to?«, a ja zaś: »Boncyków!
Nasi wielce dziękują za przesłanie leków
»Owszem, łaskawa Jejmość, ale było mało;
Ojciec z kretesem zjedli mięso, zgryźli kości,
Mówiąc: dzieci, tak trzeba, bo to od Jejmości!«
Tu znów śmiech! Pani mówi: »Któryż ci rok idzie?«
Jak zdrów będzie, a teraz nie spadnij ze schodu,
Pozdrów ojca, a powiedz, niech mi pośle miodu!«