Z niemi rosłem. Oj, znam ja leśnych burzy huki,
Gdy Bóg drzewom rozkaże w dowód swej wszechmocy
Kłaniać się aż ku ziemi! Jęczą, wyją; z procy
Trąb powietrznych ciskane, jako deszcz padają
Łamiące się aż do pnia sosny; tam z korzeniem
Wyrw ane świerki walą ciężaru brzemieniem
Swych sąsiadów o ziemię. Łoskot, trzask, jęk, szumy
Głoszą, że Bóg mścicielem najmocniejszych dumy!
Wiatru Bóg z nami mile rozmawia, nie w gniewie;
Lecz najczulej przemawia, bo aż w serc skrytości,
Wiatrek, gdy się w dzień letni w łonie drzew rozgości.
W szczerem polu cichuśko, słońce ogniem ciska
Ani ptak nie zakwili, ledwo konik świerknie,
Ledwo derkacz pragnący tedy ow dy derknie;
Ale w chłodku mych lasów szmer, szelest, szeptanie,
Jak pobożnych gajowych modlitw odmawianie;
Lub kukułka, takt nowy głosząc, przykukuje.
Jakże ja tedy sercem, duszą i zmysłami,
Tylu boskiej miłości ku nam dowodami
Uniesiony, wzdychałem: »Jakżeś dobry, Boże!
Las to Boga świątynia, tam ściany zielone
I filary, sklepienie z konarów złożone
Krzyżujących się w górze, a z nieba wysoko
Świeci, jak wieczna lampa, słońce, boskie oko!
Tu go podziwiam w twórczym, ziemskim majestacie;
Tam widzę Boga i z nim mówić usiłuję:
A tu wierzę w obecność, duchem Ducha czuję.