A to nietylko w lecie, Walku: te piękności
Kiedy pierwsze jej posły, zmarzłej mgły perełki,
Śnieżne frendzle się wiążą u każdej igiełki
Drzew od pnia aż do głowy, a słońca promienie
W nich tysiączne powtarza kolorów odcienie!
Spuszcza na śpiącą ziemię swych śniegów obszary.
Drzewa, nie odmieniwszy, jak człowiek niestały
W przykrych czyni dniach, barwy, w zieleni zostały,
Wyciągają świerk, sosna, jodła swe ramiona,
Grzać mająca śród mrozów. Już i ziemia sucha,
Oddawszy rodzącego tysięczny plon ducha,
Idzie spać i zasłania macierzyńskie łono
Czystym śniegiem! Skrzydlate leśnych gości grono
Zrzadka ją przerwie Strzelca pragliwość zawzięta.
Pójdźno potem w las, Walku! Tu uczyć się trzeba,
Jak to znosić winniśmy, co nam ześlą nieba,
Jak to krzyże, choć przykre, jednak pożyteczne,
Drzewa, niegdyś wesołe w zielonem ubraniu —
Nuż, jak smutne gromnice po ciężkiem konaniu,
Aż ku ziemi nagięte chylą ręce, barki,
Stękają świerki, jodły zgięły pyszne karki:
Które zrzuci swój ciężar, postawę wyprości,
Niech jest pewne, gdy śliczne znów zawita lato,
Nie będzie tak zieloną szczyciło się szatą,
Jak cierpliwi współbracia; nawet zginie może,