Jakiś szmer słyszeć ze wsi jak w wieczór brzęk pszczeli.
Przybywszy aż, gdzie chodnik w dwie się stróny dzieli,
Przy wodzie, i Kańtocha, Krebsa, Waloszczyka;
Przy gruszy fiślikowej na gościniec wchodzą,
Za tłoczącym się ludem ku kościołu godzą.
Miejsce święte, cmentarzu! coś z twymi śpiącymi
Pisklętami zasypia, lecz gdy jastrząb leci,
Wrzasknie, stawa w obronie, nim pierzchają dzieci:
W łonie gliny i piasków twych spały miechowskiej
Przeszłości pokolenia, na głos trąby boskiej
Rozchodnikiem, wrotycą, szczawem, jak skrzydłami
Kokosz swe dzieci, nakrył. W wietrze szepcą trawy
O marności tu śpiących Miechowianów sławy.
Zawsze, gdy pielgrzym z świata w grób świeży zstępuje,
Poważne zmarłych psalmy: Szczawy z wrotycami,
Kłaniając się, witają; osty z pokrzywami
Badają, czy gość nagan godzien, czy pochwały;
Ich zdaniu potakiwa szum cicho wspaniały
Kończy lipa, rozrosła nad cmentarzem całym.
Smutneć te dumki! a nim cmentarz z nich się cieszy,
Mimo idący żegna się i dalej śpieszy.
Właśnie stroił się cmentarz dziś do tej muzyki,
Rydle, łopaty, tłoczy się przez bramę ciasną!
Na widok nadzwyczajny cmentarz, niedziw, wrzasnął
Głosem traw, szczawów, lipy, jak kokosz na wroga,
Przeczuwając, iż przyszła godzina niebłoga.