Dotąd w szczęście małżeńskie, rozkwitnął radośnie,
A po dwunastu latach wyniosły ją mary. —
Jakiejż wtedy Bóg żądał od niego ofiary!
To myśląc, otwarły się stare serca rany.
Pamiętał, ile kochał, ile był kochany!
Wpuściwszy w szpary trumny, już otw orzył wieko!
W czarnej zbutwiałej szacie niemal czarne ciało
W tej samej jak przy śmierci postawie leżało.
Krzyżyk w rękach zczerniałych, twarzy spodnia szczęka
Poglądając na wdowca. On, zakrywszy oczy,
Chyli głowę ku ziemi, łzy rzęsiste toczy. —
Siedem lat w suchym grobie, a taka odmiana!
W drugiej trumnie śpi Rózia, córka ukochana.
Ojciec prosi o pokój żałosnem wzbronieniem.
Więc nakryto znów trumnę; wdowcowi się zdało,
Jak gdyby w dniu dzisiejszym to się powtarzało,
Co wycierpiał przed laty, gdy p o smutnym zgonie
A stadko drobnych dzieci kolana ściskało,
„Już umarli matusia!” — boleśnie wołało!
On ubrał swą Hanusię, on w trumnie umieścił,
A nie mogąc się rozstać, — zimne rysy pieścił;
W słodkich wspomnieniach owe przebiegał dni błogie,
W których z nią szedł do pracy, do modlitwy, w pole. —
Teraz sam musi znosić smutne życia dole,
Sam, bo ona nie wróci, choć on płacze, woła;