Kąpał w nurtach sadzawki u spodu rozlanej.
Już nie było na wieży! a nagie kamienie
Smutno opowiadały domu spustoszenie!
Tylko winętrzne światełko, migocącym blaskiem,
Będące parafijan miłości obrazkiem,
Bóg, czekając, aż jutro będzie wyniesiony!
Z gościńca ku kościółku wzniósł oczy i ręce
Ksiądz Proboszcz i w niejakiejś rzewnych uczuć męce
Westchnął: „Ty mój przytułku, śród ciemności jasny,
Ty dla boskiej jedynie zbudowany chwały:
Jakkolwiek szereg wieków mury twe widziały,
Tyś ludziom nie pochlebiał! Nie próchnieje w tobie
Ani jedna kość ludzka, marna w pysznym grobie,
Ani tablic kamiennych o ludziach niestałych;
Wnątrz i zewnątrz pokorny, choć głośny w zasługi:
Jakoś nas uczył cnoty przez cały wiek długi,
Tak i zgon twój nam głosi przyszłe zmartwychwstanie
Oby też i nasz marny pobyt w doczesności
Był zadatkiem korony w szczęśliwej wieczności!” —
„Tam — tam — tam!” — nagle pan Maj woła i wskazuje
Ręką i oczy wszystkich ku niebu kieruje,
Dwie się własnym ciężarem od nieba urwały
I strzeliły ku ziemi, lecz nim w głąb jej trzasły,
Jakoś wolniejąc w pędzie, jeszcze w górze zgasły.
„Dwie się gwiazdy czyściły!” rzekł Maj, lecz w obawie,
Dodał z jakiemś westchnieniem: „Co też z tego będzie!
Jużcić jakieś nieszczęście; tak tłomaczą wszędzie!”