„Jakiem prawem?“ — rzekł Bienek z profesorską miną —
„Gwiazdy świecą, aże się wyświecą i giną;
Ludzi rządzi ten sam Bóg, co rządzi gwiazdami.”
Możno za tę naukę wyglądał pochwały,
Bo oczy jego z boku na Księdza patrzały,
Który w myślach uniesion gdzieś pod niebo trzecie,
Panuje jak na ziemi. Astronomy piszą,
Że pewne gwiazdy stale na niebiosach wiszą,
Inne zaś jak służalce około nich krążą,
Jeszcze inne dopiero z atomów się wiążą,
Gdy zbyt blisko ich igrzysk ziemia pędem leci,
Nie ustoją w swych miejscach; owoc niedojrzały,
Spadają z drzew, śród których wichry zaszumiały. —
Innić twierdzą, że gwiazdy, co z nieba spadają,
Ziemia, gwiazdy i owe niby wieczne nieba:
Że śmierć wszędzie panuje, wszystkim umrzeć trzeba.
A cóż my? cóż ten kościół! Więc, Panowie moi,
Gdyż jutro dzień ostatni ta świątynia stoi,
Po Mszy z Błogosławieństwem, z Te Deum, wyjęte
Przenajświętsze poniesieni interim do fary;
Tak, gdy dusza odejdzie, umrze kościół stary.
Oby tak, jak ja Boga przeniosę do siebie,
Aleć noc już nadchodzi! — Skończmyż już gadanie!
Kłaniam się! niech po nocy śliczny dzień nastanie!”
Porączył się ksiądz Proboszcz, a po nim Walenty,
Pan Rektor też myślami o łóżku zajęty,