Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

je prowadzą w ostoje coraz bardziej zaciszne, w spokojność zupełną i w samo sedno pustkowia.
Wciąż nowa rozsuwa się przed oczyma ziemia morska, garbata od dun i kopców piasczystych, przestrzeń zaświatowa, melancholii pełne siedlisko milczenia.

*

Z potężnego pnia sosny, skoro tylko wydostał się z zaspy piasczystej na zachodnim przylądku wyrastają tuż przyziemne konary.
Wystrzelają równolegle do ziemi, albo z góry w pałąk wygięte kierują się ku niej.
Scielą się grubemi ramiony o kolorze miodu żółtego po miale zszarzałym i do zimnej powierzchni się tulą.
Odbiegłszy zaś kilka kroków od śniata, wszczepiają się w zwiewną górę, nakrywają omszonemi piaskami, znikając w nich do znaku.
Dopiero dalej, znagła wystrzelają spod ziemi koroną niezliczonych, bujnie zielonych gałęzi.
Z tych podziemnych konarów wyrasta plątanina krzywych gnatów, istnych postronków, żółtych lin i koślawych zawitek.
Zachodząc pod się i opasując jedna drugą, przeplatając się wukos skutecznemi podchwyty, zadzierzgając nierozerwalne pętlice i supłając grube węzły, planowy ów zespół gałęzi opiera się zachodniemu wichrowi.
Srogi i nigdy niewyczerpany w swojej sile wiatr zachodni zdziera mchy szare i zielone, od-