Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/088

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy zaś wymijali boję, wiecznie wzdychającą na toni przy tamtym już brzegu, dzień był biały.
Daleko wysunąwszy się w łowiszcze, kędyś naprost Karwi, gdzie brzegów wcale już widać nie było, a głębia płytkiego morza schodziła do metrów trzydziestu, poczęli denne sieci wyrzucać.
Każdy z braci wymiatał sieć swoją, złożoną z matni i dwu krótkich skrzydeł, opatrzonych deskami, które służą do rozpięcia niewodu.
Do skrzydeł i do desek przywiązane mieli długie liny, których końce zostawały w każdej z dwu łodzi, idących pod żaglem.
Niewody, przez łodzie ciągnione, szły po dnie, zagarniając do matni płastugi, stornie, gładysy, a strasząc je pękami charszczu twardego, przytwierdzonemi do liny.
Co pewien czas, to Józef, to Jan wyciągał do wnętrza łodzi swój niewód i wytrząsał z macicy połów dnia tego nad podziw ogromny.
Napełniły się storniami, gładysami, bańtkami dna pomeranków, a dusze rybaków radosne były od pracy i jej pomyślnego wyniku.
Południe przeminęło, — na tę porę strasznie skwarne, parne i duszne, płonące od słonecznych promieni.
Ledwie zaś przeminęło południe, wicher niespodziany skądś powiał.
Morze wzburzyło się nagle.
Fala zarywać się poczęła do topieli, a widnokrąg zawlókł się mrokiem, prawie nocnym.
Zdumieli się obaj rybacy i oczy przecierali, własnym nie wierząc spojrzeniom.