Gorąco wielkiego szczęścia wskroś ciało jego przejęło.
Wtedy rozejrzał, się po okręgach, na wszystkie strony wołając: — Litak! Litak!
Ale morze jeno zbiegane w odpowiedzi chlastało.
A nim wszystkę wodę z czółna zdołał wylać do kropli, dało mu się uczuć przyciszenie orkanu.
Czarny rdzeń burzy kędyś na wschód pocwałował.
Nadeszła wreszcie szczęśliwa minuta, iż Józef przysiadł na duchcie.
Pot otarł z czoła.
A choć przewał jeden po drugim miotał na wsze strony pławaczką, rybak nie mógł się z miejsca podźwignąć.
Nie mógł myśli swych ruszyć z tego miejsca na burcie, nie mógł oczu zepchnąć wolą z tego miejsca przy dulce, gdzie był widział skostniałą rękę Litaka.
Aż wreszcie runął na błotniste dno łodzi, twarzą między stornie i bańtki.
Długo tam nad nim wiatr huczał i ostra go fala zlewała.
Gdy się zaś porwał o jakiejś godzinie, posępny wieczór zapadał.
Widać było w pobliżu białe helskie wybrzeże.
Niemilknący nigdy głos boi, gwiździela morskiego, w oddali, w swojem miejscu narzekał.
Ach, któż wyrazić potrafi straszliwość nocy jesiennej, zwisającej nad łodzią samotną!
Ach, któż wyrazić potrafi nieszczęście grze-
Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.