jechał w wielkim bacie na morze, wyrzucił prawe skrzydło, macicę, lewe skrzydło niewodu.
Wrócił duchem do brzegu, drugą linę przywożąc.
Stanął sam i pierwszy szlę na ramię zarzucił, — za nim białka i dzieci, a nawet matka stara.
Idąc zaś wstecz a powoli, idąc jedno za drugiem, spokojnie niewód ciągnęli.
Było bowiem ciężko w macicy i srodze się w niej godne ryby targały.
Radość opanowała rodzinę.
Skoro już gruba matnia wytoczyła się w strądy, ujrzeli, iż jest pełna nad podziw.
Lecz wnet radość powszechna w straszne przemieniła się czucie, gdy wśród wielkich łososi, skaczących w górę po piasku, ujrzeli nieruchomego Litaka.
Kałem morskim zwalany, a oblepiony kidzeną, z raną krwawą na czole leżał z rozkrzyżowanemi rękami.
Przyszedł oto nierychło na wołanie Józefa.
Z głębin morza dalekich, a z bełku przepadłego powrócił, żeby u stopy braterskiej jasne czoło położyć.
O niespodzianej godzinie.
Nie umiera nigdy zbrodnia, kiedykolwiek była dokonana, — przed tysiącoleciem, czyli dzisiaj nadedniem.