Zwiedzałem wspólnie z nieznajomą mi parą świątynię, a wkrótce potem zstępowaliśmy po schodach marmurowych, by zobaczyć trumny dawno umarłych mocarzów ziemi. Przodem postępował przewodnik, oświecając sarkofagi. Ja szedłem tuż obok pięknej nieznajomej. Szła na palcach, jakby lękając się przerwania ciszy, czasami dotykała rękami marmurów, odczytywała napisy łacińskie. Dzikie uniesienie tlało w jej oczach, wargi odchylały się jak do uśmiechu i błyskały białe zęby, w kącikach oczu wielmożnych świeciły łzy.
— Martwy kapitał — wymówił z subtelnym uśmieszkiem dżentlmen, gdy zawróciliśmy ku wyjściu.
— O tak, martwy... odpowiedziała, nie odwracając głowy.
Nagle posunęła się o parę kroków naprzód i stanęła przy grobowcu z piaskowca. Napisane na nim było imię i nazwisko małego człowieczka, podniesionego aż do godności spania snem wiecznym z królami.
Strona:Stefan Żeromski - Pocałunek.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.