Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.
91

którą przez wieki przystało mu wyobrażać. Życzliwie, dyskretnie został w pustce z tą swoją sprawą. Usiedli na kamiennej ławce. Bez słowa utonęli oczyma w oczach. Piotr patrzał zbliska, ze szczęśliwej bliskości na jej policzki, zabarwione różanem pięknem zdrowia, na brwi, co się lekkiemi zarysowywały łuki, a u końców swych stawały smugami śniademi, — w głąb oczu nadobnych, jak nocne, wiosenne niebiosa, na usta, — zaiste piękniejsze, niż poranna zorza. Pozwalała mu tak patrzeć bezkarnie, długo, bez końca, — z radością w tych oczach, na uchylonych ustach... Ręka jego dostępowała w głębi mufki łaskawej pieszczoty jej obudwu rąk. A im dłużej, im bardziej oszalałym wzrokiem patrzał, tem pieszczota rąk stawała się wymowniejszą. Serce, bijące samowładnie, zamierało w szczęśliwej niewiedzy... Tatjana zarumieniła się, jeszcze bardziej łaskawie uśmiechnęła. Rozejrzała się het — precz po pustym parku i pod same mu usta przybliżyła policzek. Złożył na nim czysty, niewinny, wzniosły całunek.
— A no — dobrze zrobiłam? — zapytała, topiąc w jego oczach swe boskie, smoliste, pełne mroku i arcy-łobuzerskie oczy.
— Bardzo dobrze... — odpowiedział z pokorą.
Znowu podejrzliwie rozejrzała się po całym parku i rzekła cicho, ściskając w swych obudwu jego rękę:
— A chcesz, żebym była twoja, twoja własna?
Piotr siedział wyprostowany, oszalały, czując w piersiach mróz bezgranicznego zdumienia, czy