Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.
93

— Przyjdzie! Przyjdzie, choćby miał w tym korytarzu zginąć.
— Na dole jest lustro, od lustra w górę kręcone schodki... Rozumiecie mię?...
Wstali z tej ławki radosnej i szli znowu pośpiesznie w głąb parku szeroką jego aleją. Tatjana milczała. Wiatr szorstki rozwiewał strusie pióra jej kapelusza, odsłaniał białą, atłasową podszewkę pluszowego paltota, okręcał suknie dookoła nóg, uwydatniając ich powabne zarysy. Buciki jej szybko migały na ceglastych żwirach alei...
Gdzieś, w jakiemś miejscu tego parku, w miejscu, które się stało znagła bolesne, bezlice, nie do zapamiętania, pożegnała go uściśnieniem ręki. — Szybko odeszła, nie obejrzawszy się poza siebie. Został sam i szedł boleśnie sam poprzez ten parksen, nie widząc nic wcale. Oczy jego tonęły jeszcze w głębinach oczu, zawisały na barwie ust. Uszy jeszcze słyszały szelest sukien i nozdrza szukały zapachu perfum. W pewnej chwili dźwignął z łona szczęśliwości głowę i zadał sobie męczeńskie pytanie:
— Czyżby była zepsuta? Czyżby zepsucie mówiło te przeczyste słowa prawdy miłosnej?
Zaprzeczył sobie samemu w swem sercu. Gdyby przyszło przekonać się, że zepsucie mówiło przez te różane usta, — nie byłoby innego wyjścia — tylko zginąć. Poczuł, jak wielka stała się w nim przemiana tego poranka, i poszedł, unikając ludzi, za miasto, w pola.