Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.
97

niego głębokiemi, mądremi oczyma, uśmiechnęła się łaskawie...
— Tatjana jest dziś trochę słaba... Nie wychodzi...
— Ach, Tatjana Iwanowna jest słaba... — zmartwił się Piotr szczerze i poczciwie.
— Teraz podniosła się. Może pan wejdzie do niej, rozweseli, porozmawia, to jej może przejdzie ból głowy. Ostatnie drzwi...
Piotr ukłonił się z wdzięcznością tej furtyance, która ustąpiła mu z drogi, — wszedł w ciemny i wąski korytarz. Łokciami dotykał ścian. Szedł cicho, starając się umiejętnem stąpaniem zdławić brzęk ostróg, które miał u nóg. Minął jedne drzwi i stanął przed następnemi. Zastukał. Szelest — i drzwi uchyliły się, prawdziwie, jak furta raju. Wszedł do pokoju małego, jak pieścidełko, w którym nowoczesne tapety i piękne firanki nie zatuszowały stylu ośmnastego wieku. Pokój był dość niski, na modłę francuską. Posadzka wysłana dywanem, okno przyćmione ciężką zasłoną. Mało było mebli, lecz wszystko wykwintne: wąska kanapka w rogu, gotowalnia pod oknem, lustrzana szafa i zwierciadło nad marmurowym kominkiem. W rogu stało łóżko, zasłane atłasem, batystem i koronkami. Tatjana była w długiej, wolnej sukni.
— Nareszcie pan raczył przyjść... — rzekła, wskazując mu miejsce na kanapce.
— Nie miałem odwagi tu wejść...
— Odwagi?...
— Lękałem się, czy nie będę przeszkadzał.