Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.
99

przytulił ją do siebie, pachnącą, cieleśnie dostępną przez mięki jedwab i cienkie batysty, dziewiczą w drżeniu i lęku przy każdem dotknięciu jego rąk, wobec każdego pocałunku. Ale pocałunki były nieuniknione, tworzyły się same w sposób konieczny i nieodwołalny. Pieszczota ust przez usta stawała się coraz głębsza, cichsza, subtelniejsza, aż się przeobraziła w zapomniałą rozkosz, w głuchą na wszystko radość, w szczęśliwy sen na jawie.
Jedna dawna troska, jak złowieszczy nietoperz, latała nad temi czystemi pocałunkami. Piotr musiał zapytać:
— Nikt nie całował tych ust?
— Spojrzała na niego z niejasnem zdumieniem. Nagle podniosła się, czarująca od płomieni wewnętrznego wybuchu, i zajrzała mu groźnie w oczy. Nic nie odpowiedziała. Musiał pytać powtóre.
— Nie wierzysz? — spytała.
— Wierzę, skoro ty mówisz... Lecz trudno mi było uwierzyć w takie szczęście.
— Cóż trzeba zrobić, żebyś uwierzył?
Patrzył na nią z dołu, podejrzliwie, nieufnie. Wreszcie mruknął zcicha:
— Przysięgnij...
— A na co?
— Na coś, co masz świętego...
Przysięgła na pamięć zmarłej matki, na pamięć siostry, na miłość ojca, na Boga... Jeszcze przez chwilę namyślała się, na coby przysiądz. Była wówczas bosko piękna w głębokiem zamyśleniu się o świętej sile, któraby potwierdziła prawdę o jej