Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Zupełna cisza zaległa korytarze. Najlżejszy szmer nie dochodził z sal. Nie słychać było turkotu, a jednak czuli to wszyscy, że w tej właśnie chwili zbliżają się karety, że zajeżdżają z Zabałkańskiego Prospektu przed przedsionek.
Pewien profesor mało znany słuchaczom najstarszego półrocza, jeden z sześciu ober-oficerów, wykładający na kursie młodszym, junkierskim pierwsze zasady fortyfikacyi, wbiegł do sali na palcach i w istnym popłochu pozamykał własnoręcznie cztery jej okna. Uczynił to z pośpiechem i taką na obliczu bladością, jakby ta czynność zabezpieczyć miała zgromadzonych od jakiegoś groźnego niebezpieczeństwa. Przesunął się przed ławkami, wykonał ręką nieokreślony, niemal kabalistyczny znak. Znikł, jak cień. Przez chwilę słychać było ostrożny podźwięk jego ostróg, najbardziej odpowiedni, specyalny środek do potrącenia naprężonych nerwów.
Długa, najzupełniejsza cisza…
Piotr Rozłucki siedział w swej ławce wyprostowany, znieruchomiały, zamieniony niemal na spiż, niby jedna ze składowych części nowoczesnej działobitni, któremi miał wyładowaną głowę. Oczy jego