Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
106

stała w jego tajemnym śnie, jakby w falach subtelnej muzyki.
Pewnego dnia, w końcu marca, sama mu otworzyła drzwi. Skoro tylko wszedł, rzekła z uśmieszkiem:
— Matyldy niema.
— Wyszła?
— Wyszła na całe popołudnie.
Ujęła jego rękę swą śliczną dłonią poprowadziła go ciemnym korytarzykiem. W tej drodze szczęśliwej nagle przycisnęła gorące wargi do jego ręki i wysiłkiem nie dała jej oderwać. Gdy byli już w pokoju, wspięła się na palce, objęła jego głowę rękami, szyję ramionami. Powieki jej były spuszczone, usta ponsowe i gorące. Wyszeptała:
— Nie bój się...
— A ty?
— Ja tego chcę...
— Cóż to będzie?
— Chcę mieć maleńką córeczkę, śliczną, z czarnemi oczami. Będę ją karmiła, będę chowała...
— Tatjana!
Ale za chwilę trwoga przed zupełnem obnażeniem zmuszała ją do odpychania natarczywych rąk. Obejmowała jego głowę, owinęła ją rękoma, jakby pasmami płomieni.
Deszcz dudnił w rynnach i ściekał długiemi strugi po dużych szybach, wiatr wył i skowyczał między topolami ogrodu. Zmierzch zapadał, lecz nie mógł pochłonąć bladości oblicza, na którem tkwił zastygły, jakby zamarły uśmiech szczęścia.