Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.
2

spoczywały na taflach posadzki, na deseniu wywoskowanego drzewa. Kiedy wreszcie podniósł oczy, uczynił to niechętnie, prawie przemocą. Za przymkniętemi dopiero co oknami, w miękiej wilgotności powietrza, wyspowiadanego przez szept wiosennego deszczu z miejskich czadów, tkwiły dalekie, nie wiadomo z jakich pniów wyrosłe wielolistne gałęzie kasztanów ze stożkowatemi kwiatami, jakby objęcia pachnące z tajemnic dalekiego świata ku tym oknom wyciągnięte.
Piotr Rozłucki powrócił coprędzej oczyma i myślą z tej krótkiej wyprawy za mury. Poczuł w sobie wstyd za tę słabość upadku wyłamania się z wojskowej dyscypliny. Wrócił do szeregu. Ujrzał się znowu pośród kolegów, wbity między nich należycie, jak sztacheta w przęsło. Niezłomnością woli zapanował nad wszelkiem wzruszeniem jakiejkolwiek natury.
Daleko — znajomy na dole gmachu szczęk wielkich drzwi. Głuche głosy. Odległe kroki na marmurowych schodach. Nieokreślony gwar w górnym korytarzu. Odgłos stąpania wielu osób.
Serca oficerów zamarły. Rozum przedzierzgnął się w jasną świadomość. Wola osadziła się w pełni. Mięśnie rąk i nóg u wszystkich wraz stały się jednią podwładną.
Komendant bateryi, sztab-oficer inspektor w pełnej formie, z żelaznym na twarzy marsem wszedł niepostrzeżenie do sali. — Objął „kurs“ błyskawicą źrenicy i wyprostowany, twarzą zwrócony w stronę korytarza stanął u drzwi. W mgnieniu oka zespół