Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.
118

na oślep. Jakiemiś śpieszyli ulicami i zaułkami, mówiąc o swoich sprawach. Zeszli na szerszą przestrzeń w szczęściu głębokiem i świadomem siebie, w najzupełniejszem zbliżeniu dusz i wśród najdoskonalszej wzajemnej spowiedzi. Kamienne baryery Sekwany zatarasowały drogę. Oparci o nie, patrzyli na czarną wodę, w której seciny czerwonych, zielonych, złotych i wielobarwnych świateł odbijały się ruchomo długiemi zwojami. Nad tą migotliwą, ciemną wodą tkwiła wspaniale sylweta Luwru. Nad nim rozpostarła się łuna ceglasta głębokiego wnętrza Paryża, a jego niemilknący pomruk, warcząc od potężnego gniewu pracy, jakgdyby koło ogniste z miliona głosów utworzone, obracało się w groźnej łunie. Posępny statek, niby milczące widmo, — przepłynął po głuchych falach. W głębi ziemi huczały pędzące elektryczne koleje. Czasem doleciał do uszu łoskot ich biegu. Piotr i Tatjana zatopili się w kontemplacyę jedną we dwu osobach tego cudu nad cudy, — wielkiego, strasznego i okrutnego piękna, jakie stwarza zbiorowe życie olbrzymiej nowoczesnej metropolii. Mówili o tem półsłowem, wyrażali to półgestem, jak wspaniałe mieli przed oczyma widowisko. Wspominali o ludziach, bezsennie pracujących na statkach, łodziach, w kolejach, fabrykach, warsztatach, sklepach.
Rozważanie czarodziejskiej nocy, w której łonie wre straszliwy trud, pogrążyło ich w milczenie. Usiedli na samotnej ławce, w cieniu liści platana i głęboko wdzięcznemi oczyma przypatrywali się ogromnej łunie, świadkowi o potędze żywota mia-