Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.
140

wyolbrzymiałych trwóg — smażył się do rana. Gdy nagle, jak kamień, usnął, przyśnił mu się inny widok, pamiętny na całe życie. Zdało się, że po długiem niewidzeniu i po dokuczliwej tęsknocie miał się spotkać z Tatjaną. Kazała mu przyjść na brzeg morza, nad jakowyś brzeg, który gdzieś w życiu, czy na malowidle widział. Były tam suche, kolczaste osty na szczerym piasku, kłującą trawą słabo porośnięte wądoły. Wokoło leżały górami białe wydmy. Suche stosy alg z morza wyrzuconych wydzielały przykry zapach. Dalej ku morzu szczerzyły się kamienie, rudym mchem porośnięte, a u samej fali złociła się prześliczna, gładka plaża, jak dziecko przez matkę, po milion razy wycałowana przez morze. Piotr szedł we śnie z pośpiechem, ażeby coprędzej ujrzeć Tatjanę. Ale oto wypadło mu minąć dom kamienny, chałupę o niskich drzwiach i rozwartem oknie. W tem oknie tłoczyli się jacyś ludzie, jakieś kobiety. Minął te drzwi i okno, śpiesząc co żywo. Lecz niespodzianie usłyszał głos: Tatjana wychyliła się z rozwartego okna i zawołała go po imieniu. Znakami kazała mu iść dalej w tymsamym kierunku, nad morze. Zeszedł między dwiema kępami twardej ziemi na wymytą plażę. Nadeszła. Twarz miała rozognioną. Śmiała się śmiechem nieznośnym, bolesnym, wyszydzającym jego zazdrość. Gdy się zbliżyła, zapytał, czemu jest tak czerwona. Wtedy wyrecytowała:
— Wyobraź sobie... No ten... — (wymieniła jakieś nazwisko, które usłyszał, lecz w sennej boleści natychmiast zgubił i zapomniał).